poniedziałek, 28 września 2009

Skąd są, do licha, te zdjęcia?

Stosunkowo łatwo jest się domyslić, gdzie zostały zrobione zdjęcia, które są zamieszczone w poprzednich postach. Trudniej jest odpowiedzieć na pytanie dlaczego znajdują się na tym blogu?

Nadszedł czas aby kontynuować karaibską opowieść. Po powrocie do Polski pojechałem do Tarnobrzega, gdzie między innymi odebrałem dokumenty ze szkoły, odwiedziłem mojego lekarza i starą szkołę, przygotowałem rzeczy do przeprowadzki, a nade wszystko spotkałem się ze znajomymi. Później pojechałem do Orzecha, aby spędzić kilka dni z rodziną, ale również załatwić wypis z rejestru karnego i tłumaczenie róznych dokumentów. Jeszcze później pojechałem do Warszawy, aby sfinalizować sprawy urzędowe związane z moim wyjazdem na misje i przyjąć rzeczy z Tarnobrzega.

Gdy wszystko to się dokonało, nadszedł czas aby wyruszyć w drogę. Na razie ... do Newbridge w hrabstwie Kildare, gdzie gościnni bracia irlandzcy zgodzili sie mnie przyjąć na czas mojego oczekiwania na pozwolenie na pracę na Trinidadzie.

Oto odpowiedź na tytułowe pytanie. Zdjęcia, które zamieściłem w poprzednich postach przedstawiaja Newbridge College, gdzie teraz mieszkam. A co tu porabiam (prócz, rzecz jasna, czekania)?

Uczę się angielskiego, pracuję jako ksiądz w irlandzkiej parafii, podstudiowuję sobie w dominikańskiej biblitece w Tallaght, spaceruję i prowadzę spokojne, drobnomieszczańskie życie.

Klasztor w Newbridge jest bowiem przyklejony do szkoły. Prywatnej szkoły średniej dla około ośmiset uczniów w wieku od 12 do 19 lat, prowadzonej przez dominikanów. Należą do niego rozległe łąki, stajnie, budynki dydaktyczne, liczny personel, powiedzmy, techniczny, ośmiuset potencjalnych młodocianych przestępców. Pełen jest starych obrazów, dziewiętnastowiecznych książek, mosiężnych klamek, zdobycznych pucharów, domowych sreber, kominków na węgiel i na prąd, puszystch dywanów, foteli - słowem tego wszystkiego, co jest synonimem starej brytyjskiej szkoły prywatnej. Bardzo drobnomieszczański i bardzo wygodny.

Na koniec anegdota. Gdy w sobotę przyjechałem do Newbridge, przeor ojciec S.H. zachęcił mnie do zapoznania się z budynkiem. Bardzo to lubię, tak zaglądac do starych pokoi i na stryszki. Zazwyczaj są pełne rupieci i cudowności. Bładząc po budynku klasztoru wszedłem też do częsci dydaktycznej, szkolnej, która w sobotnie popołudnie była zupełanie bezludna. Snułem sie korytarzami i rozmyślałem o szkolnym epizodzie mojego życia. Aż zawyło i zapiszczało. Okazało się że część szkolna była może bez życia, ale pełna alarmów. A ja je wszystkie uruchomiłem. Przybiegł przeor - który własnie spożywał podwieczorek - wyłączył syreny, telefonicznie odwołał ochronę i odetchnął z ulgą. Uważajcie, jeśli zaprosicie kogoś do eksplorowania waszej posiadłości, bądź życia, może potraktować to nadwyraz dosłownie, a może was zmusić do przerwania podwieczorku.


Newbridge College,
Newbridge, co. Kildare
tel. 0353 45 48 72 00 wew. 1
www.newbridge-college.ie





czwartek, 3 września 2009

Wszysto opiszę

Teraz wszystko rzetelnie opiszę. Z Trynidadu wyleciałem około siódmej rano w piątek tydzień temu. Na Piarco Airport pani koniecznie chciała "wyłudzić" sto siedemdzisiąt dolarów (amerykańskich) za cztery kilogramy nadbagażu (w regularnych liniach taka najcześciej nieprzewidziana waga zazwyczaj mieści się w granicach błędu). Zmusiła mnie tym samym do przekładania różnych ciężkich rzeczy do bagażu podręcznego (np. butów górskich, których na Trinidadzie ani razu nie użyłem). Później tłumaczyła się, że ... jest recesja. Wybrnąłem jakoś z tej nieprzyjemnej sytuacji. Nie dałem zarobić liniom lotniczym ani grosza w tak nieprzyzwoity sposób.

Na lotnisku w Nowym Jorku panował tłok i zamęt. Kiedy zdawałem bagaż, podszedł do mnie przedstawiciel linii, z których korzystałem i zaproponował lepsze miejsce w samolocie, który wcześniej z NY wylatywał. Zgodziłem się, bo nic nie miałem tam do roboty. Zaniepokoiłem sie nie na żarty, gdy na karcie pokładowej odkryłem, że własnie trwa okrętowanie pasażerów na pokład samolotu ... a przede mną było jeszcze przedzieranie się przez różne kontrole. Pan zesłał anioła w postaci agentki mojej kompani lotniczej. Ona to, symbolicznie ująwszy mnie za rękę, przeprowadziła mnie błyskawicznie przez wszystkie kontrole, oczywiście, poza kolejnością. Później już sam biegłem przez ogromne przestrzenie lotniską trzymając w rękach ciężki (zawierający górskie buty, książki itp) bagaż podręczny, komputer, buta, pasek i spodnie. Tak musiałem sie spieszyć, że po prześwietleniu mnie przez służbe bezpieczeństwa nie miałem czasu dobrze sie ubrać.

Wyruszyłem więc godzinę wcześnej niż planowałem, siedząc na bardzo wygodnym fotelu, na którym mogłem sobie wyciągnąć nogi, jak na łóżku. A ów pospiech i tak na niewiele sie zdał. Samolot przez póltorej godziny przetaczał się powoli po płycie lotniska w ogromnej kolejce ogromnych, międzykontynentalnych maszyn w stronę pasa startowego. Na całym świecie był koniec wakacji i trasy i lotnisak były zatłoczone, a wszystkie samoloty opóźnione. Ten, w którym się znajdowałem był opóźniony ... dwadzieścia sześć godzin, ale to z powodu awarii.

Może właśnie z tego powodu pilot się spieszył. W przerwach płytkiego snu zerkałem na ekran "mojego" telewizora, który zazwyczaj wskazywał prędkość wynoszącą 1096 km/h, a wysokość przelotową 12010 m n p m. Budziło to mnie a we mnie respekt wobec osiągnięć techniki. I tak śniadanie zacząłem spożywać nad Shannon w zachodniej Irlandii, a ostatni kawałek czekoladowego ciasta włożyłem do ust nad przedmieściami Londynu. Pilot zamierzał jednak wylądować w Paryżu, a nie Berlinie, jak zacząłem to podejrzewać. I nad wybrzeżem Francji rozpoczał procedurę schodzenia do lądowania ... skierował samolot ostro w dół, tak, że obawiałem się, że tym razem wylądujemy na plażach Normandii.

Doleciałem do Warszawy cały i zdrowy, ale sam. Po raz drugi, mój bagaż postanowił pozostać w Nowym Jorku. Ale cóż za androny Wam tu opisuję. Wiecie przecież dobrze, że słowa te piszę w Tarnobrzegu, a Ojciec Prowincjał podjął już decyzję o mojej przyszłości i przyszłości współpracy z dominikanami z Trynidadu.

Ojciec Prowincjał zgodził się na moją pracę na Trynidadzie i na to, abyśmy poszukiwali jak najszerszych form współpracy z tamtejszymi braćmi. Czyli wkrótce wracam na Trinidad.

W tych dniach załatwiam różne formalności, odwiedzam lekarzy, ale i braci, uczniów, znajomych w Tarnobrzegu. Spędzam troche czasu z rodziną, i, ha, wysyłam na Trynidad podanie o pozwolenie na prace na Trynidadzie.

I wreszcie i wkrótce wylatuję ... do Irlandii. Możliwe bowiem, że na wyżej wymienione pozwolenie przyjdzie mi czekać dwa miesiące, a w Dublinie trzeba zastapić jednego z polskich dominiaknów.

Pisane nocą w Tarnobrzegu, już w celi gościnnej.

Co to wszystko oznacza? Ano to, że Dziennik Karaibski będzie kontynuowany. To być może dobra wiadomość. Tymczasem: Kolorowych Snów!  

Pisane nocą w Tarnobrzegu, już w celi gościnnej.