sobota, 31 października 2009

dalszy ciąg przechadzki

Tym razem nie będę Was torturował długimi opisami i mętnymi reflaksjami. Cięg dalszy fotograficznej relacji ze spaceru.



Halloween

Wszystkich Świętych też ma swoją wigilię. Jest nią Halloween. Halloween było najpierw najważniejszym świętem celtyckim: Samhain, końcem lata, zbiorów, roku i życia; wieczorem, w którym zmarli poszukują domostw, w których mogliby zamieszkać. W tym więc czasie radośnie świętowano koniec zbiorów (przypmnijcie sobie symbole: dynie, jabłka; kolory: czerwony i pomarańczowy). Z drugiej strony w tym dniu myślano o dojrzewaniu, przemijaniu i nieuchronnym końcu, a z trzeciej jeszcze, dbano o niechlujny, odpychający wygląd domu i rodziny, tak aby zniechęcić błąkające się duchy zmarłych do zamieszkania wśród żywych. Halloween (All Hallows Eve) stało się wigilią Wszystkich Świętych. Pogańskie zwyczaje nabrały chrześcijańskiego znaczenia (choć trochę). Halloween stało się także czasem pamięci o tych, co odeszli, próbą oswojenia i przekroczenia śmierci; trochę - radości ze wspólnoty z mieszkancami Nieba. Halloween jest więc odpowiedkiem słowiańskich Dziadów obchodzonych w Dzień Zaduszny.
Kręci mi się po głowie pewna niedopomyślana myśl. Mianowicie, chrześcijańscy misjonarze, chcąc skuteczni głosić Ewanglelię, a być może przeczuwając, że Pan Bóg może objawiać prawdę o sobie w różny sposób, nie chcieli niszczyć zwyczajów ludzi, którym głosili Chrystusa (przybajmniej nie zawsze i nie od razu). Celtyckie święto Samhain zmienili w Świeto Wszystkich Świętych (podobnie postąpiono z innymi świętami). Taki sposób ewangelizacji okazał sie skuteczny. Ludzi ochrzczono, przyjęli oni wiarę, ale ... czyż nie jest tak, że w Święto Wszystkich Świętych nad grobami ogarnia nas zaduma nad nieuchronnym przemijaniem. i to bardziej niz radość z jedności z niebianami. Jesień jest w pełni i światełka na grobach, i rodzinne spotkania. Koniec lata, zbiorów, życia, obecność zmarłych, lęk przed śmiercią i próby jej oszukania. Pogaństwo tkwi w nas głeboko, ale to chyba trochę dobrze. Bo Bóg objawia sie wszystkim na różne sposoby, a pełnia jego objawienia jest w Jezusie Chrystusie, Panu naszym.
Szkoda, że Halloween dotarło do Polski w tak bardzo zdeformowanej formie.

A w dzień Halloween, wybraliśmy się z ojcem Marcinem Lisakiem na spacer po wybrzeżu przyladka Wicklow. Wedrowaliśmy nad klifami. Skały, które gdzie niegdzie niczym nie zdołały się przykryć przed jesiennymi wiatrami, zasadniczo porośnięte były mokrą, soczystą, intensywnie zielona trawą i gestymi krzakami. A na zacisznej plaży czekały na nas foki, cała rodzina.
Spacer ten wygladał mniej więcej tak:



piątek, 16 października 2009

Góry Wicklow







Jesienią chodzi się w góry. Wczoraj wybrałem się z o. Marcinem Lisakiem w pobliskie góry Wicklow. Może nie są one najwyższymi górami naszego świata, ale mają swój charakter. Są to gigantyczne wrzosowiska (krzaczki do kolan, gąbczasta ziemia, błoto i ... błoto), gdzie niegdzie porośnięte lasem, składającym się głównie z różnokolorowego mchu (który otula wszystko), z gdzie niegdzie wystającymi nagimi skałami, przesiąknięte brunatną wodą. Wędrując po nich miałem wrażenie (wśród bardziej wzniosłych przeżyć estetycznych), że chodzę po gigantyczej gąbce kąpielowej.

Dotaliśmy do pewnego zagubinego na odludnej przełęczy jeziorka 'Arts Lake'. A później, na przełaj, jak niezdarne kozice, albo raczej barany zeszliśmy w polodowcową, głęboką dolinę.

Urokliwy, melancholijny dzień na prowincji, piekne widoki, dore jedzenie, ruch, a nade wszystko arcyciekawa rozmowa o teologii opartej o założenia metodologiczne Whitehead'a, zakresie i wartości pojęć teologicznych, stosowaniu modeli w myśleniu teologicznym itp. Zatem piękny, spełniony dzień.

piątek, 9 października 2009

ilustracja




W chwili słabości umysłu i woli pozwoliłem sobie na żart, swego rodzaju autoironię, którą teraz prezentuję. Jest to ilustracja mojego życia w Newbridge, oczywiście żartobliwa. Nawiasem mówiąc: (Wiem, że jest to już drugi narcystyczny post, ale, jako że nie mam powodu i możliwości, aby odkrywać dla Was Irlandię, odkrywam siebie - używam w tym miejscu przenośni, rzecz jasna. Dodam jeszcze, że te zdjęcia są objęte prawami autorskimi i nie pozwalam, aby były publikowane w innych mediach).

czwartek, 8 października 2009





Moje życie płynie sobie spokojnie. Robię to, o czym pisałem w poprzednich notkach. Najwięcej bezpośrednio doświadczanych emocji dostarcza mi jazda samochodem. Ciągle bowiem nie wyczuwam lewego końca pojazdu, który na szczęście jest malutki i ma słabiutki silnik/czek. Nie znam też tutejszych dróg, a znaków (zwłaszcza na drogach lokalnych) nie potrafię przeczytać z dużej odległości (są niewielkie i zabazgrane nazwami angielskimi i celtyckimi, tak że trudno je ogarnąć jednym spojrzeniem). Wszystko to sprawia, że albo czasami niebezpiecznie zbliżam się do krawężnika, albo "zajeżdżam" komuś drogę, albo też wybieram nie tę, co trzeba drogę. Zresztą dzięki temu doskonale poznałem okolice Newbridge.
Pośrednio bowiem wiem o głębszych emocjach, które we mnie się kotłują. Przecież żyja we mnie pytania: kiedy otrzymam pozwolenie na pracę na Trynidadzie, ile czasu spędzę w Irlandii? Moje życie bowiem mimo iż dokonuje się w spokoju małego irlandzkiego miasteczka i klasztornej bibliotece, jest przecież życiem w drodze, przy której przycupnałem zaledwie na chwilę.
Okropnie egocentryczny jest ten post, napisany własciwie po to, aby Was zapewnić, że żyję i nic się nie zmieniło. Okropne. Dlatego wkleiłem w niego ładne zdjęcia.

niedziela, 4 października 2009

Wszystkiemu winny jest Napoleon

Naturalny jest ruch lewostronny. Trudno temu zaprzeczyć. Wystarczy sobie przypomnieć, że prawa nakazujące używania lewej strony drogi wykształciły się, niezależnie od siebie, już w średniowieczu (a może i wcześniej) w Europie i Japonii. Ponoć miało to ułatwiać poruszanie się ciasnymi uliczkami z przypietym do lewego boku mieczem. Poza tym było traktowane jako naturalne. Tak więc, można zaryzykować stwierdzenie, że wszędzie tam, gdzie obowiazywały jakieś zasady ruchu drogowego, obowiązywała też fundamentalna zasada ruchu lewostronnego.
I tak było by i dziś. Jednak w historii ludzkości pojawił się pan Napoleon, który miał diaboliczną obsesje zmieniania świata na swój obraz i podobieństwo, i ujednolicania zwyczajów, języków, systemów prawnych, i szkolnych, i czego tylko się dało. To właśnie on, być może z powodu niechęci do papiestwa, być może z powodów strategicznych, postanowił zmienić i ujednolicić zasady ruchu drogowego. I narzucił Europie, a przez nią światu, ruch prawostronny.
Na Trinidadzie i w Irlandii obowiązuje zaś ruch lewostronny. A ja próbuje się do niego przyzwyczaić. I dlatego wczoraj, jak i w poprzednich dniach, jeździłem sobie po uroczej i rustykalnej okolicy Newbridge. Drogi bradzo lokalne są tu wytyczone przed wiekami. Są więc kręte, wąskie i z murkami po obu stronach, bez pobocza. Muszę się przyznać, że jeździłem trochę za szybko i troche zamyślony, bo było piękne popołudnie. W pewnym miejscu było skrzyżowanie i skręciłem w lewo. Jechałem dalej, dalej rozanielony. Aż tu nagle wyrósł mi przed maską ambulans. Na szczęście. Kierowcami ambulansu są zazwyczaj zawodowcy, karetki też są lepiej widoczne. Zatrzymaliśmy się w odległości sześciu metrów od siebie, patrząc sobie w oczy. Pan coś pokrzykiwał, ja biłem się w piersi ... i grzecznie powróciłem na sobie przeznaczoną lewą stronę jezdni. I temu wszystkiemu i wielu innym rzeczom jest właśnie winny pan Napoleon.

poniedziałek, 28 września 2009

Skąd są, do licha, te zdjęcia?

Stosunkowo łatwo jest się domyslić, gdzie zostały zrobione zdjęcia, które są zamieszczone w poprzednich postach. Trudniej jest odpowiedzieć na pytanie dlaczego znajdują się na tym blogu?

Nadszedł czas aby kontynuować karaibską opowieść. Po powrocie do Polski pojechałem do Tarnobrzega, gdzie między innymi odebrałem dokumenty ze szkoły, odwiedziłem mojego lekarza i starą szkołę, przygotowałem rzeczy do przeprowadzki, a nade wszystko spotkałem się ze znajomymi. Później pojechałem do Orzecha, aby spędzić kilka dni z rodziną, ale również załatwić wypis z rejestru karnego i tłumaczenie róznych dokumentów. Jeszcze później pojechałem do Warszawy, aby sfinalizować sprawy urzędowe związane z moim wyjazdem na misje i przyjąć rzeczy z Tarnobrzega.

Gdy wszystko to się dokonało, nadszedł czas aby wyruszyć w drogę. Na razie ... do Newbridge w hrabstwie Kildare, gdzie gościnni bracia irlandzcy zgodzili sie mnie przyjąć na czas mojego oczekiwania na pozwolenie na pracę na Trinidadzie.

Oto odpowiedź na tytułowe pytanie. Zdjęcia, które zamieściłem w poprzednich postach przedstawiaja Newbridge College, gdzie teraz mieszkam. A co tu porabiam (prócz, rzecz jasna, czekania)?

Uczę się angielskiego, pracuję jako ksiądz w irlandzkiej parafii, podstudiowuję sobie w dominikańskiej biblitece w Tallaght, spaceruję i prowadzę spokojne, drobnomieszczańskie życie.

Klasztor w Newbridge jest bowiem przyklejony do szkoły. Prywatnej szkoły średniej dla około ośmiset uczniów w wieku od 12 do 19 lat, prowadzonej przez dominikanów. Należą do niego rozległe łąki, stajnie, budynki dydaktyczne, liczny personel, powiedzmy, techniczny, ośmiuset potencjalnych młodocianych przestępców. Pełen jest starych obrazów, dziewiętnastowiecznych książek, mosiężnych klamek, zdobycznych pucharów, domowych sreber, kominków na węgiel i na prąd, puszystch dywanów, foteli - słowem tego wszystkiego, co jest synonimem starej brytyjskiej szkoły prywatnej. Bardzo drobnomieszczański i bardzo wygodny.

Na koniec anegdota. Gdy w sobotę przyjechałem do Newbridge, przeor ojciec S.H. zachęcił mnie do zapoznania się z budynkiem. Bardzo to lubię, tak zaglądac do starych pokoi i na stryszki. Zazwyczaj są pełne rupieci i cudowności. Bładząc po budynku klasztoru wszedłem też do częsci dydaktycznej, szkolnej, która w sobotnie popołudnie była zupełanie bezludna. Snułem sie korytarzami i rozmyślałem o szkolnym epizodzie mojego życia. Aż zawyło i zapiszczało. Okazało się że część szkolna była może bez życia, ale pełna alarmów. A ja je wszystkie uruchomiłem. Przybiegł przeor - który własnie spożywał podwieczorek - wyłączył syreny, telefonicznie odwołał ochronę i odetchnął z ulgą. Uważajcie, jeśli zaprosicie kogoś do eksplorowania waszej posiadłości, bądź życia, może potraktować to nadwyraz dosłownie, a może was zmusić do przerwania podwieczorku.


Newbridge College,
Newbridge, co. Kildare
tel. 0353 45 48 72 00 wew. 1
www.newbridge-college.ie





czwartek, 3 września 2009

Wszysto opiszę

Teraz wszystko rzetelnie opiszę. Z Trynidadu wyleciałem około siódmej rano w piątek tydzień temu. Na Piarco Airport pani koniecznie chciała "wyłudzić" sto siedemdzisiąt dolarów (amerykańskich) za cztery kilogramy nadbagażu (w regularnych liniach taka najcześciej nieprzewidziana waga zazwyczaj mieści się w granicach błędu). Zmusiła mnie tym samym do przekładania różnych ciężkich rzeczy do bagażu podręcznego (np. butów górskich, których na Trinidadzie ani razu nie użyłem). Później tłumaczyła się, że ... jest recesja. Wybrnąłem jakoś z tej nieprzyjemnej sytuacji. Nie dałem zarobić liniom lotniczym ani grosza w tak nieprzyzwoity sposób.

Na lotnisku w Nowym Jorku panował tłok i zamęt. Kiedy zdawałem bagaż, podszedł do mnie przedstawiciel linii, z których korzystałem i zaproponował lepsze miejsce w samolocie, który wcześniej z NY wylatywał. Zgodziłem się, bo nic nie miałem tam do roboty. Zaniepokoiłem sie nie na żarty, gdy na karcie pokładowej odkryłem, że własnie trwa okrętowanie pasażerów na pokład samolotu ... a przede mną było jeszcze przedzieranie się przez różne kontrole. Pan zesłał anioła w postaci agentki mojej kompani lotniczej. Ona to, symbolicznie ująwszy mnie za rękę, przeprowadziła mnie błyskawicznie przez wszystkie kontrole, oczywiście, poza kolejnością. Później już sam biegłem przez ogromne przestrzenie lotniską trzymając w rękach ciężki (zawierający górskie buty, książki itp) bagaż podręczny, komputer, buta, pasek i spodnie. Tak musiałem sie spieszyć, że po prześwietleniu mnie przez służbe bezpieczeństwa nie miałem czasu dobrze sie ubrać.

Wyruszyłem więc godzinę wcześnej niż planowałem, siedząc na bardzo wygodnym fotelu, na którym mogłem sobie wyciągnąć nogi, jak na łóżku. A ów pospiech i tak na niewiele sie zdał. Samolot przez póltorej godziny przetaczał się powoli po płycie lotniska w ogromnej kolejce ogromnych, międzykontynentalnych maszyn w stronę pasa startowego. Na całym świecie był koniec wakacji i trasy i lotnisak były zatłoczone, a wszystkie samoloty opóźnione. Ten, w którym się znajdowałem był opóźniony ... dwadzieścia sześć godzin, ale to z powodu awarii.

Może właśnie z tego powodu pilot się spieszył. W przerwach płytkiego snu zerkałem na ekran "mojego" telewizora, który zazwyczaj wskazywał prędkość wynoszącą 1096 km/h, a wysokość przelotową 12010 m n p m. Budziło to mnie a we mnie respekt wobec osiągnięć techniki. I tak śniadanie zacząłem spożywać nad Shannon w zachodniej Irlandii, a ostatni kawałek czekoladowego ciasta włożyłem do ust nad przedmieściami Londynu. Pilot zamierzał jednak wylądować w Paryżu, a nie Berlinie, jak zacząłem to podejrzewać. I nad wybrzeżem Francji rozpoczał procedurę schodzenia do lądowania ... skierował samolot ostro w dół, tak, że obawiałem się, że tym razem wylądujemy na plażach Normandii.

Doleciałem do Warszawy cały i zdrowy, ale sam. Po raz drugi, mój bagaż postanowił pozostać w Nowym Jorku. Ale cóż za androny Wam tu opisuję. Wiecie przecież dobrze, że słowa te piszę w Tarnobrzegu, a Ojciec Prowincjał podjął już decyzję o mojej przyszłości i przyszłości współpracy z dominikanami z Trynidadu.

Ojciec Prowincjał zgodził się na moją pracę na Trynidadzie i na to, abyśmy poszukiwali jak najszerszych form współpracy z tamtejszymi braćmi. Czyli wkrótce wracam na Trinidad.

W tych dniach załatwiam różne formalności, odwiedzam lekarzy, ale i braci, uczniów, znajomych w Tarnobrzegu. Spędzam troche czasu z rodziną, i, ha, wysyłam na Trynidad podanie o pozwolenie na prace na Trynidadzie.

I wreszcie i wkrótce wylatuję ... do Irlandii. Możliwe bowiem, że na wyżej wymienione pozwolenie przyjdzie mi czekać dwa miesiące, a w Dublinie trzeba zastapić jednego z polskich dominiaknów.

Pisane nocą w Tarnobrzegu, już w celi gościnnej.

Co to wszystko oznacza? Ano to, że Dziennik Karaibski będzie kontynuowany. To być może dobra wiadomość. Tymczasem: Kolorowych Snów!  

Pisane nocą w Tarnobrzegu, już w celi gościnnej.

czwartek, 27 sierpnia 2009

ostatki

Jutro rano, o godzinie 9.30, jak Bóg pozwoli, samolot ze mną na pokładzie (łatwo mu nie będzie) uniesie się w kierunku Nowego Jorku, a później - Warszawy. Już w sobotę wieczorem, jak Bóg da, będę rozmawiał z Ojcem Prowincjałem o rezultatach mojego pobytu na Trinidadzie i Tobago.

Moje ukryte ostatnie dni były poświęcone na przygotowanie tej rozmowy. Składały się ze spotkań z o. F., lokalnym przełożonym, poszukiwania rozwiązań gwarantujących dobrą wspólpracę. Były to więc dni siedzenia przy biurku i dyskutowania, i pisania. 

Na ocenę podróży, która dobiega końca, posumowania i wzniosłe myśli trzeba będzie poczekać do niedzieli, kiedy znany będzie jej rezultat i zostaną podjęte konkretne decyzje.

Tyle, mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy ... kierunek na północ i wschód! 

niedziela, 23 sierpnia 2009

elementy lingwistyki porównawczej

Celebrowałem dziś mszę na Paramin Hills. Tamtejsza społeczność niezmiennie urzeka mnie wiernością wobec ducha tego miejsca. Duchem miejsca określam zbiór tradycji, język, relacje społeczne i określanie tożsamości, nie chodzi mi więc o folklor rodem z Cepelii. Na niedzielny wieczór, pardon, raczej początek nowego tygodnia proponuję ćwiczenie. Rozpisuję konkurs ... konkurs z nagrodą. Zamieszczę teraz fragment liturgii w patois - trinidadzkiej odmianie języka kreolskiego. Proszę, podajcie jego polski odpowiednik w komentarzu do tego postu (frankofoni mają dużo łatwiej).

Papa nou ki an syel-a

Se pou yo wespekte non-ou,

Se pou rengn a-w rive

Pou fe volunte'w

Asou te-a kon I ka fet an syel-a

Ban nou jodi-a pen nou bizwen chak juo-a

Pawdonnen peche nou

Kon nou ka pawdonnen yo ki fe nou mal

Pa kite nou tonbe anba temptacion

Men delivwe nou amba tout sa ki mal.

Tyle, pa.

sobota, 22 sierpnia 2009

Zęby Smoka a później czekolada

Jeśli mamy przed sobą dość dokładną mapą Trinidadu, na zachód od tej wyspy znajdziemy kilka małych wysepek, które wypełniają cieśninę między Trinidadem i kontynentem południowoamerykańskim. Nazywają się one Zębami Smoka. Na jednej z nich znajduje się więzienie, na wybrzeżu dwóch kolejnych zbudowane są luksusowe domy wakacyjne bogatych ludzi, pozostałe są nizamieszkałe. Na Chacachacare, wyspie, która jest najbardziej oddalona od Trinidadu, do połowy lat siedemdziesiątych znajdowało się leprozorium. Chorymi, oprócz lekarzy i pielęgniarek, zajmowały się siostry dominikanki. I to właśnie ich klasztor był celem mojej podróży. Umożliwił ją pan J., parafianin z Maraval i właściciel łódki, której zdjęcie zamieściłem w poprzednim poście. Jaki dzisiaj był dzień, możecie ocenić oglądając różne odcienie szarości  nieba upamiętnionego na przedstawionych już zdjęciach. Było wietrznie i  padał deszcz. Niemniej, na łódkę załadowaliśmy kosz piknikowy, moje instrumenta pływackie i wyruszyliśmy na spotkanie przygody. Bez większych problemów problemów opłynęliśmy wyspy, pan J. opowiedział ich historię i związane z nimi legendy, ja ich wysłuchałem, zacumowaliśmy w cichej zatoczce Chacachacare,  gdzie spożylismy zawartość kosza piknikowego, ja zaś zażyłem morskej kąpieli. W tym też czasie rozpadało się na dobre i nad nasze głowy nadciągnęła burza z piorunami. Deszcz nas nie niepokoił, wszak i tak byliśmy przemoczeni (tu powietrze i woda są ciepłe, więc nie jest to uciążliwe), błyskawice ładnie się prezentowały, ale morze troszkę się wzburzyło. I to własnie skłoniło nas do powrotu. Nie wiedzielismy bowiem kiedy i czy wogóle morze się uspokoi. Niewiele do tej pory przeżyłem równie zwariowanych podróży. Nasza droga, choć krótka, przecinała bowiem cieśniny, w których fale były szczególnie roztańczone i przez które przebiegają szlaki dużych okretów. I tak tańcząc na falach, we mgle i strugach tropikalnej ulewy i przy akompaniamencie grzmotów pokonywaliśmy morze. Wiedziałem, że pan J. zna morze i łódź, więc się nie bałem. Byłem jednak strasznie podekscytowany. To bowiem nazywa się przygodą!

Dlaczego nie zrobiłem więcej zdjęć, aby udowodnić opowiedziana historię? Cóż, Sparkle, choć niewielki, jest bardzo szybki. A że był wiatr, fale i na dodatek padał deszcz, po prostu nie mogłem ich zrobić.

Ale to nie koniec przygody! Pan J., z którym bardzo miło mi się rozmawiało (zgadzamy się w wielu kwestiach dotyczacych spraw lokalnego Kościoła i życia w ogóle) zaprosił mnie do swojego domu na lunch. Dla swojej dużej rodziny, osiemnaście lat temu, pan J. kupił starą plantację kakao. Zamieszkał na niej i uruchomił ją na powrót. Jest ona miejscem pięknym. Pełna kakwoców, mango, palm i innych pieknych drzew jest schowana w głębokiej i cichej dolinie, osaczonej przez góry pokryte tropikalnym lasem. Rodzina pana J. także jest piękna. Ma cudowną i mądrą żonę, siedmioro zdolnych, wiernych rodzinie i Kościołowi dzieci, przygarnął też opiekunę swojej zmarłej już matki. Piekne więc było popołudnie spedzone wśród takiego piekna, madrości i radości.

Ucieszyło mnie bardzo, że mogę zwiedzić plantacje kakowców. I to nie byle jaką. Tutejsze kakao, ze względu na swój specyficzny aromat i jakość, jest uważane za jedno z najlepszych na świecie. Jest kupowane przez kilka małych francuskich i belgijskch manufaktur czekoladowch. Dodawane jako przyprawa nadająca ton czekoladzie, która później jest sprzedawana w drewnianych pudełkach dworom królewskim i bogatym ludziom.

Obszedłem kakaowce, zwiedziłem suszarnię kakowych owoców, poczęstowałem się ich miąższem, doceniłem artystyczny film o produkcji kakao, wykonany przez pannę J., podczas jej studiów na ASP i wypiłem kubek (nie filiżankę, ale kubek) kakao ze świeżo utartych nasion.

Na pożegnanie zostałem obdarowany leśnym miodem, owocami mango, avocado i ... najlepszym na świecie świeżym, stuprocentowym, naturalnym, ekologicznym i produkowanym tradycyjnymi metodami  kakao (w ilości półkilograma utartego kakao). Jeśli choć trochę mnie znacie, wiecie jak bardzo lubię czekoladę. Nie muszę więc Wam mówić, co ten prezent, ba, dar, dla mnie znaczy.

Taką to ekscytującą i piękną miałem sobotę

Zęby Smoka





Drogi Czytelniku, zanim przedstawię Ci relację z mojej sobotniej wycieczki, publikuję te zdjęcia. Są to oczywiście zdjęcia z tej właśnie wycieczki na wyspy, które nazywają się Smocze Zęby. Robię tak dlatego, że podejrzewam, iż w przeciwnym razie (gdybym najpierw zamieścił literki, a później obrazki) poprzestałbyś na oglądzie zdjęć, a to one tym razem nijak mają się do tego, co przeżyłem.  

piątek, 21 sierpnia 2009

parafia Maravall





A oto i parafia Maravall. Jak widzicie, kościół jest bardzo ładny - w kolonialnym stylu. Ktoś jednak (wiem kto) postanowił wybudowć przy nim monstrualną szkołę, która jest okropna, wyglada jak więzienie i dominuje nad sąsiadującym z nią budynkiem kościoła. Za kościołem i szkołą rozciąga się cmentarz - typowy tutejszy cmentarz. 

maravall

Nic się nie dzieje. Zaplanowano, że wczoraj miałem sobie odpocząć. I tak się stało. Dzień spędziłem z panem C., który obwiózł mnie po lesie i dostarczył na plażę w Les Couevas - najpiękniejszą, jaką do tej pory widziałem (na całym świecie). Zażyłem tam kąpieli. Do pełni szczęścia brakowało mi spaceru.

Zdecydowanie nie jest to ulubione zajęcie Trinidadczyków (ulubionym zajęciem jest jedzenie!). Pan C. nie dał się namówić na wędrówkę po lesie, a gdy chciałem pospacerować sobie po bardziej odludnych częściach plaży, ochrona stanowczo mi to odradziła. Dla mnie, jako białego, twierdzili, byłoby to niebezpieczne. Nie ze względu na rekiny, ale rabusiów. I rzeczywiście, gdy oddaliłem się od ostatniej wieży obserwacyjnej, zaraz w moim kierunku ruszyło dwóch mężczyzn. Z godnością, ale szybkim krokiem wróciłem więc do społeczności plażowiczów, pod czujne oko ratowników i ochrony. Czasami wcale nie jest dobrze być białym. Wieczorem miałem czas na czytanie, bo także wieczór miałem dla siebie. Co było bardzo miłe, muszę przyznać.

W kolejnym poście zamieszczę zdjęcia z Maravall, parafii, którą się opiekujemy (my, dominikanie).

środa, 19 sierpnia 2009

tropikalny las




Pólnocne wybrzeże Trinidadu to góry, tropikalny las, skaliste wybrzeże, ze schowanymi w głebi zatok uroczymi plażami i błękitne morze. Oto one, pa.

morze




Te zdjęcia zostały wzięte na północnym wybrzeżu.

kokosy



Radosne zdjęcie przedstawia brata pana, który mnie po północnym wybrzeżu obwoził, skromnego rolnika, który ma plantacyjkę bananów, kokosów, drzewa chlebowego i innych nieznanych mi z nazwy roślin, a którego odwiedziliśmy. Poczęstował nas pysznymi, prosto z palmy kokosami.

Drugie zdjęcie przedstawia mnie, tym razem zadowolonego z życia.

Na pólnoc!




Wyprawa na północ. Północ Trinidadu różni się jednak od północy, którą zwykle sobie wyobrażamy. Udostępnię Wam ją w formie kilku zdjęć. Oto i ona ... północ Trinidadu i jej personifikacja, w postaci towarzyszki mojej podróży.

wybrane zdarzenia z minionych dni i gdzie byłem dzisiaj

Drogi Czytelniku,

proszę, nie gniewaj się na mnie, za to, że zrobiłem sobie długą przerwę w snuciu karaibskiej opowieści. Jak już Cię zapewniałem, nie wypoczywam tutaj, ale poznaję ludzi, zakon i pomagam tutejszym braciom. 

Ostatnie dwa dni spędziłem na odwiedzaniu starych i chorych ludzi, służąc im spowiedzią, i udzielając innych sakramentów. Nie pamiętali nawet kiedy ostatni raz odwiedził ich ksiądz - ich ksiądz, którego obowiązkiem jest odwiedzanie chorych. Wizyty te różniły się bardzo, od tych które pamiętam z Gdańska czy Tarnobrzega. Większość ludzi, których odwiedzałem była w dobrej intelektualnej kondycji i była bardzo, bardzo stara. Nie tylko wypełniałem więc księże obowiązki, ale słuchałem wielu niewiarygodnych historii i wielkiej madrości. Odwiedziłem bowiem pana, który ma sto cztery lata, mieszka na odludziu, wszystko wokół siebie robi, wszystko pamięta i wie o wszystkim co dzieje się wokół  niego. Uczył mnie modlitw w antylskim kreolskim języku zbudowanym na bazie francuskiego (dziś, dzięki dwustuletnim wysiłkom brytyjskiej administracji, niemal całkowicie zapomnianym). Opowiadał o Trinidadzie sprzed osiemdziesięciu i więcej lat. Dzielił się anegdotami z życia sąsiadów. Odwiedziłem też panią, która we wrześniu skończy sto siedem lat! Gdy się śmiała (mówić niestety wyraźnie już nie potrafi), po przyjęciu komuni świętej, był to śmiech wolności.

Odprawiałem też msze, rozmawiałem z członkami lokalnej wspólnoty młodzieżowej, członkami wspólnoty małżeństw itd.

Ponadto trochę się denerwowałem. Bo jak tu sie nie denerwować, jeśli w parafii, w której obecnie mieszkam, a którą opiekują się dominikanie, źle się dzieje. A własciwie to jest tak... Parafia jest duża. Jej terytorium zamieszkuje około dziewięciu tysięcy katolików. Do kościoła chodzi jednak tylko około sześćuset parafian. Parafia posiada dwa kościoły i dwie plebanie. Ojciec proboszcz mieszka przy kościele - matce, w pobliżu którego jednak mieszka mało katolików. Odprawia jedną lub, w niedzielę, dwie msze dziennie. Zatrudnia trzy sekretarki. Nie odwiedza chorych, nie zajmuje się młodymi, nie prowadzi pozamszlanych nabożeństw. Spędza cały czas w parafialnym biurze z sekretarkami, które przygotowują dla niego co chwilę kawę lub herbatę. Podobnie i osoby odpowiedzialne za wakacyjne zajęcia dla dzieci, ba, sama młodzież, nic innego nie robią, jak tylko parzą herbatę dla swego duszpastarza. I powtarza, że jest strasznie zagoniony i pracą zmęczony, i że my w Polce mamy klawe życie. Wszystko to sprawia wrażenie życia księżowskim rozumieniem nauk Chrystusa Pana - nie przyszedłem, aby służyć, lecz aby mi służono. Strasznie mnie to denerwuje, bo gdyby tak przeżył niedzielę polskiego księdza pracującego w parafii o podobnej wielkości ... chyba by jej nie przeżył. Gdy owego ojca zapytałem, co w jego opinii jest przyczyną częstego odchodzenia katolików do wspólnot pentakostalnych lub zaniedbywania przez nich praktyk religijnych, nie potrafił odpowiedzieć. Tłumaczył, że lokalny synod bada tę sprawę (od pięciu lat nie potrafi udzielić oczywistych odpowiedzi na to proste pytanie!).

Opisałem tę smutną sytuację bo jest symptomatyczna. Niestety, duża cześć tutejszego duchowieństwa właśnie tak myśli i postepuje. Mimo, że księży jest tu tak niewiele.

Napiszę teraz o innej sytuacji, która mnie zdenerwowała, a pokazuje wiele. Pisałem już Wam bowiem o tym, jak wyraźnie przestepczość na Trinidadzie wymkneła sie spod kontroli. Ile jest brutalnych napadów i morderstw oraz jak bardzo niepokoi to ludzi. Zdawałem relację z tego, jak czesto ludzie skarżyli się na korpupcję, samowolę budowlaną, niszczenie przyrody, powszechne nieposzanowanie prawa.

W niedzielę wieczorem wracałem z o. D z wycieczki po wschodnim wybrzeżu wyspy. Utknęliśmy w korku gdzies w lesie przed miejscowością, która nazywa się Valencia. Czy myślicie, że nasi współtowarzysze niedoli znosili ją cierpiliwe? Nie, wbrew zdrowemu rozsądkowi próbowali ominąć korek jadąc do jego centrum poboczmi i pasem przeciwnego ruchu. Z drogi dwupasmowej wkrótce zrobiła się droga pięcio ... wielopasmowa. Przewidywalnym skutkiem takiego zachowania było to, że po krótkim czasie z samochodów utworzył się węzeł gordyjski (wielu kierowców bynajmniej nie marnowało czasu na bierne czekanie na poprawę losu; wyciągali ostałe po piknikach piwo i inne alkohole i zawiązywali przyjaźnie ... po chwili wsiadali za kierownicę, ruszali by ujechac kilka metrów i ...) Godzina spędzona wsród takiego zamętu nie była najprzyjemniejszą w moim życiu. Dojechaliśmy do Valencji. W Valencji znajdowało się źródło i epicentrum całego tego zamiesznia. Bezpośrednie i pośrednie. Owa obstrukcja komunikacyjna (wyrażenie z historii filozofii nowożytnej) nie była spowodowana kontrolą policyjną lub wypadkiem. Po prostu w centrum Valencji ludzie zatrzymywali się na poboczach i jezdni, aby pogadać ze znajomymi i napić się na koniec weekendu (nazywa się to liming; nazwa pochodzi od przezwiska angielskich marynarzy, którzy w obfitości spożywali cytryny, aby uchronić się przed szkorbutem, a którzy łazikowali, popijali, bawili się i rozrabiali, bo przecież szczęśliwie dotarli do portu). Wszystko to działo się w odległości dwudziestu metrów od dużego, regionalnego posterunku policji. Jak się domyślacie, nikt, a już zwłaszcza żaden policjant, nic nie zrobił, aby sytuację poprawić.

Przy okazji było kilka wypadków. Trzy osoby zginęły tego wieczoru na drogach Trinidadu. Poniedziałkowa prasa pełna była skarg brak bezpieczeństwa na drogach, postępowanie kierowców, waskie drogi. Problemem jest jednak to, że dzieje się tak na Trinidadzie co tydzień. Wszyscy narzekają, ale nikt nic nie robi, zwłaszcza tego, co powinien.

Opisałem tę sytuację, aby Wam pokazać jak brak poszanowania prawa (nawet drobnych jego cześci) prowadzi do obniżenia standardu życia, rozkładu tkanki społecznej i jest zachętą do popełniania coraz to powazniejszych przestępstw. Brak poszanowania prawa na Trinidadzie jest powszechny, przestępczość, jak pokazują ostatnie badania także. Zadaję sobie pytanie, co jest źródłem takiej spolecznej abnegacji? I jak trinibagodianie zastanawiam się dokąd to ten kraj zaprowadzi? I co stanie się, gdy skończy się w nim ropa i gaz?

Ale dość na dzień swoich smutków. W poniedziałek rozmawaiłem z o. F., lokalnym przełożonym, o sprawach finansowych, które jednak zostawię dla siebie i moich przełożonych. Dzisiaj byłem na długiej wyprawie północnym wybrzeżem. Spróbuję teraz pokazać Wam kilka ładnych i pogodnych obrazków. Nie wiem, czy mi sie to uda, bo połączenie z interentem dziwnie się zachowuje.

sobota, 15 sierpnia 2009

ku przyszości

Od wczorajszego popołudnia nieustanie pada. Takie są uroki pory deszczowej. W Arimie mieszkam na wzgórzu. I bardzo za to Panu Bogu dziekuję, bo dolne części Arimy są podtopione, jak i spore części innych miast na Trinidadzie.

Nie muszę wychodzić z domu i dzięki temu, że tak pada, mam też więcej czasu, aby pisać bloga. Może więc to niektórzy z Was wymodlili taka pogodę?

Przedstawię teraz, ze zrozumiałych względów nie zdradzając szczegółów, efekty moich rozmów z tutejszymi dominikanami. 

Złożono mi nastepujące oferty pracy (wszystkie na trzy lata, bo na taki okres czasu misjonarze otrzymują pozwolenie pracy na Trinidadzie):

1. wikary, a później proboszcz w pewnej tutejszej parafii;

2. tworzenie dominikańskiego centrum formacji;

3. kapelan i nauczyciel w Holy Cross College.

Zajęcia wymienione w powyższych punktach można łączyć (a nawet trzeba). Jeśli więc wszystko się uda, pracy nie będzie mi brakowało.

Wstępnie omówiliśmy róznież sprawy materialne mojej, daj Boże, pracy na Trinidadzie.

W najbliższy poniedziałek będziemy dalej rozmawiać z o. F. tutejszym przełożonym. Moja misja powiedzie się bowiem wtedy, gdy będzie więcej polskich braci gotowych podjąć pracę na Trinidadzie. Wtedy bowiem to, co będę robił w najbliższych miesiacach będzie przygotowaniem gruntu pod działalność większej ilości dominikanów i tworzeniem przestrzeni współpracy. Wtedy też będzie można mówić o rozwoju tutejszego wikariatu. Przyjazd już czterech, pięciu braci pozwoli na odzyskanie parafii Santa Rosa, życie reguralne w klasztorach, rozwój duszpasterstwa młodych w Arimie oraz rozwój parafii św. Finbarna w Diego Martin i tamtejszego centrum formacji, czy też na współpracę z seminarium duchownym na górze św. Benedykta.

Zatem będziemy rozmawiali o hipotetycznym na razie, rozwoju obecności polskich dominikanów na Trinidadzie, który pozwoliłoby na skoncentrowanie i rozwój duszpasterstwa tutejszych braci. 

Holy Cross Priory





Te zdjęcia przedstawiają klasztor w Arimie ze wszystkich stron.