poniedziałek, 14 czerwca 2010

groby

Już długo nic nie pisałem i nie pokazywałem. Tym razem nie tyle chcę, ale muszę się wytłumaczyć długimi przerwami w dostępie do internetu. Zdjęcia, które prezentuję, zrobiłem na cmentarzu przy Mucarapo Road w Port of Spain. Przedstawiają one groby ludzi, którzy kiedyś urodzili się i mieszkali w Polsce, a którą musieli opuścić.
Po drugiej wojnie światowej na Trynidad, który był wtedy brytyjską kolonią przybyły grupy europejskich tułaczy. Wśród nich było kilkadziesiąt rodzin Polaków pochodzenia słowiańskiego i żydowskiego. Obie grupy etniczne, z różnych powodów, nie były tu mile widziane. Dlatego większość z tych, którzy tu przybyli z Europy Centralnej (nie tylko z Polski) po kilku latach wyjechała do Kanady i Stanów Zjednoczonych. Niektórzy zostali. Część na wieczne odpoczywanie. Część - Kilka rodzin - się tu osiedliło. Z mediach natknąłem się na jedno polsko brzmiące nazwisko, a dzisiaj w jednej z gazet przeczytałem krótki reportaż o potomkach jednej żydowskiej rodziny z Rumunii. Zostały groby i zapomniana historia.




niedziela, 23 maja 2010

Msza trwa dalej

Zdjęcia te przedstawiają dalszy ciąg mszy. Tyle na dziś. Dobranoc.



Msza

To są migawki ze Zesłania Ducha Świętego w kaplicy Rosary Monastery, gdzie posługuję. Bardzo lubię odprawiać w niej mszę. Nie ze względu na architekturę, ale ze względu na wspólnotę sióstr i związanych z nimi ludźmi.
Proszę zauważyć nietypowy, że tak powiem, układ przestrzenny tej kaplicy, a może nawet spróbować go sobie wyobrazić. Powodzenia.



Lady Hochoy Home

Długo już nie opowiadałem Wam o tym, co się dzieje na Trynidadzie. Myślę, że jest tak dlatego, że staram się pracować. Powodem mogą być także przerwy w dostępie do internetu, które dość często przydarzają się w klasztorze w którym mieszkam. Na przykład nie miałem go przez ostatni tydzień. A na Trynidadzie jest gorąco. Jutro są tu bowiem przedterminowe wybory, a sytuacja polityczna jest nieciekawa, mówiąc poprawnie politycznie. Ja nie mam prawa wyborczego, rzecz jasna, a polityką jesteśmy niemal wszyscy zmęczeni, więc zamiast pisać o polityce, przedstawiam Wam kilka migawek z mojego życia. Oto chrzest w Lady Hochoy Home w Cocorite, domu dla opóźnionych w rozwoju dzieci.



piątek, 16 kwietnia 2010

na dzisiaj tyle

Tymi zdjęciami zaglądamy za klauzurę. A nawet do mojej celi. Tak to wygląda. Serdeczności.



kolejne zdjęcia

Poniższe zdjęcia przedstawiają obiekty określone w poprzednim poście. Ale to nie koniec.


gdzie mieszkam

Oto gdzie mieszkam i pracuję (między innymi) Zdjecia te przedstawiają Centrum Dominikańskie, klasztor i wnętrze kościoła św. Finbar'na w Diego Martin.



smutek z daleka

Duży żal i niepokój odczułem, gdy dowiedziałem się o tragedii pod Smoleńskiem. W tym dniu nie działał internet. Byłem więc w wielkiej niewiedzy i pustce. Być może żałobę trudniej się przeżywa w takim oddaleniu, gdy jest się pozbawionym uczestnictwa, nie jest się ani tam, ani tu, jakby żyło się w różnych światach w jednym czasie.
Pomocne było natomiast szczere współczucie wielu ludzi, którzy składali mi kondolencje. Właściwie o tym, co się stało dowiedziałem się z przesłanych mi przez pewnego brata kondolencji. Bardzo mnie to poruszyło.
Zapewniam, że trwam w duchowej łączności z Wami.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Devil's Woodyard




W 1852 roku na obrzeżach zagubionej wśród wzgórz Central Range wioski ziemia się zatrzęsła i gdzie nie gdzie popękała, zaczęły łamać się drzewa, pojawił się nieprzyjemny zapach i z wnętrza ziemi z sykiem zaczęło gwałtownie wypływać błoto. Nic dziwnego, że ówcześni mieszkańcy tego osiedla pomyśleli, że to sam diabeł wychodzi z ziemi. Ba, także dziś lokalni hindusi składają w tym miejscu ofiary, bojąc się, że jeśli zaprzestaną tego robić, bogini Durga spowoduje potężną eksplozję, która zniszczy ich wioskę. Devil's Woodyard jest bowiem wulkanem błotnym, jakich na Trynidadzie jest nie mało. Odwiedziłem go dzisiaj. Oto zdjęcia (nareszcie).

sobota, 3 kwietnia 2010

Wielkanoc

Wszystkim Wam składam najserdeczniejsze życzenia,
abyście uwierzyli i zobaczyli, że Pan nasz zmartwychwstając wszystko uczynił nowym ... wasze życie też.
I abyście mieli radość i spokój, i dobre jedzenie choć przez chwilę. I nade wszystko, byście się tą radością i spokojem dzielili.
W czasie tych Świąt Paschalnych powietrze jest suche i drapiące, mimo potężnych chmur płynących po niebie. Wszystko jest zakurzone i jak gdyby zamglone. Dowiedziałem się, że wiatr przynosi nam piasek Sahary. I to on unosząc się w powietrzu i opadając na wszystko, sprawia, że wszystko jest wysuszone i zabrudzone. Dla mnie jest to fascynujące zjawisko. Przypomina mi bowiem piękny i poruszający opis Wielkiego Piątku naszego Pana, zawarty w "Mistrzu i Małgorzacie" Bułhakowa.

piątek, 2 kwietnia 2010

swego rodzaju wiosna

Na Trynidadzie występują (między innymi, dosłownie i rzecz jasna) dwa piękne drzewa (gatunki): "Immortal" i "Płi". Są bardzo dostojne.
Pierwsze z nich kwitnie na początku marca. Duże połacie lasu przybierają wtedy filetowo - purpurową barwę.
"Płi" kwitnie na początku kwietnia. Kwiaty, którymi całkowicie okrywają się te drzewa mają głęboki żółty kolor. Po kilku dniach gwałtownie opadają, tworząc kwiatowe dywany. To coroczne wydarzenie jest bardzo ważne. Opadanie kwiatów "płi" jest bowiem znakiem, że za kilka dni będzie deszcz. Codziennie, w porze obiadowej, tak z godzinkę, ciepły i aksamitny, a przede wszystkim ożywiający. Koniec suszy, pożarów i nieznośnych upałów. Rozpoczynają się najprzyjemniejsze dni. Swego rodzaju wiosna ... po lecie. Znów wszystko będzie zielone.

Przed chwilą, a przez przypadek, znalazłem taką oto botaniczną ciekawostkę:

Warszewiczia coccinea.
http://en.wikipedia.org/wiki/Warszewiczia_coccinea

Co to jest? Narodowa roślina Trynidadu i Tobago. A skąd taka niemożliwa do wymówienia nazwa?
Od nazwiska pana Józefa Warszewicza.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Józef_Warszewicz

Triduum Paschalne

Aleksandra zapytała mnie o jak wyglądają pogrzeby na Trynidadzie. Odpowiadam: nie wiem, na żadnym nie byłem. Pewne jest jednak, że są bardzo różne, ponieważ Trynidadczycy pochodzą z bardzo różnych kręgów kulturowych i należą do wielu religii. Można więc uczestniczyć w pogrzebie takim jak w Rudzie Śląskiej lub takim, który wyobrażamy sobie w Kalkucie.
Na Trynidadzie nie ma specjalnych zwyczajów Wielkanocnych. Najbardziej wyrazistą praktyką wielkanocną Trynidadczyków są wakacje (dokładniej: wyjazdy na wakacje na Tobago). Wielkanoc jest pretekstem dla dwutygodniowych wakacji. I to zauważamy, bo korki są mniejsze. Troszkę więcej niż połowa Trynidadczyków w ogóle nie obchodzi Wielkanocy - duży procent ludności tej wyspy stanowią hindusi, muzułmanie, wierni należący do eklektycznych lokalnych religii (jak voodoo). A ci, którzy obchodzą robią to w nad wyraz skromny sposób. Wydaje się to dziwne w tej części świata, nieprawdaż? Przyczyny takiego stanu rzeczy dopatruję się w tym, że duszpasterstwo na Trynidadzie w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat było prowadzone przez kler irlandzki i anglosaski. Wiem, z opowiadań, książek i własnego doświadczenia, że duchowni pochodzący z tych obszarów kulturowych nie mieli i nie mają za grosz wyczucia liturgii. Co więcej, żyjąc pod przemożnym wpływem wyznań protestanckich, nie zachowali ciągłości tradycji liturgicznych i co więcej nigdy nie wykształcili pięknych form liturgicznych (zresztą ciągle tego nie robią i nie sprawiają wrażenia, aby ich potrzebowali). Przykładem może być Irlandia, kraj słynący z muzyki, gdzie wszyscy kochają śpiewać, a gdzie msze są najczęściej recytowane, odprawiane w pół godziny ... kraj słynący z upodobania do historii, żywej tradycji, gdzie nie ma specjalnych nabożeństw (takich jak Gorzkie Żale), tylko szybka msza i różaniec.
Ale do rzeczy. Na Trynidadzie możemy spotkać następujące zwyczaje wielkanocne: Hot Cross Buns - zjada się słodkie bułki na śniadanie w Wielki Piątek oraz bicie i palenia Judasza, kukły ma się rozumieć. Dawniej wróżono jeszcze z jaj zanurzonych w szklance wody. i to wszystko.
Liturgię Triduum sprawuje w Rosary Monastery (moim kościele) nuncjusz, więc tylko koncelebruję i pomagam. Natomiast wcześniej (dzisiaj np. o 14.) celebruję jeszcze liturgię w Lady Hochoy Home, domu niepełnosprawnych prowadzonym przez siostry karmelitanki, gdzie pomagam.
Dzisiejszej liturgii nie zapomnę, mam nadzieję, do końca życia. Była wzruszająca i przepiękna, i przerażająco prawdziwa. Współodczuwanie z umierającym Panem tych, którzy cierpią strasznie. I oddawanie mu chwały i dziękczynienie, nawet jeśli nie wszystko rozumieją.
Krzyż był duży i ciężki. Trudno było precyzyjnie i delikatnie przybliżać go tym, którzy nie mogli podejść do miejsca przewodniczenia. Na jaki wysiłek zdobywali się niektórzy podopieczni, którzy tylko mogą leżeć, aby pocałować Pana, gdy próbowałem podać im Krzyż!
Dzisiaj śpiewałem modlitwę wiernych, jutro spróbuję zaśpiewać Exultet. Ta buńczuczna deklaracja tym, którzy mnie znają, mówi, że ja też nie mam wyczucia piękna liturgii. Dobrze będzie, przynajmniej dla słuchających, jeżeli się pomódlcie, aby jakoś radość (paschalną!) wyśpiewał.

środa, 31 marca 2010

klepsydry

Dawno już nie pisałem. Przepraszam za to czytelników. Pewnym usprawiedliwieniem może być fakt, że nie zajmuję się tylko prowadzeniem tego bloga.
Jedną z najpiękniejszych rzeczy, na jakie natknąłem się na Trynidadzie, są klepsydry. Choć brzmi to jak tania prowokacja, jest tak, powiedziałbym, dosłownie. Nie chodzi o to, że są one jakoś specjalnie ozdobne. Chodzi o to, że bardzo często są długą listą imion.
W Polsce na klepsydrze znajdziemy informacje o pogrzebie i osiągnięciach zmarłej osoby. Na Trynidadzie znajdziemy na niej imiona dzieci, wnuków, prawnuków, kuzynów, sąsiadów, przyjaciół (często w formie: przyjaciół miał bardzo wielu). Nie jest ważne, kto ile posiada medali i tytułów, ale jaką współtworzył rodzinę, czyli jakim był człowiekiem. Uważam, że jest to bardzo piękne.
Nie przystoi, nawet dla celów kulturoznawczych, instrumentalnie traktować takich intymnych, rodzinnych ogłoszeń. Nie skopiuję więc tutaj żadnej klepsydry, ot tak dla przykładu. Aby jednak potwierdzić moją opinię pozostawię link do gazety, gdzie od czasu do czasu takie ogłoszenia się pojawiają:
http://guardian.co.tt/obituaries

wtorek, 23 marca 2010

iluzja

Postanowiłem dodać dzisiaj jeszcze jeden słodko - gorzki post. O iluzji.
Jej mistrzem, z tytułem inżyniera iluzji, jest pan hydraulik. Przychodził cztery razy, przez cztery tygodnie, aby naprawić umywalkę i prysznic w mojej celi. Spędzał w niej, za każdym razem, pół dnia. Stukał, pukał i sapał. W efekcie nic nie robił. Także za każdym razem , na odchodnym mówił mi, że wszystko jest już w porządku, trzeba tylko "delikatnie, a najlepiej nie używać". Były to dobre rady, bo gdy odkręcałem któryś z kurków, coś się odklejało, jakaś uszczelka pękała i nie mogłem powstrzymać wypływającej wody. Deszcz nie padał tutaj od połowy grudnia, wody bardzo nam brakuje. Raz spędziliśmy cztery godziny próbując zamknąć dopływ wody do całego domu.
Przyszedł piąty raz. Zrobił to, co trzeba było zrobić na początku (o co poprosiłem), a co wymagało trochę wysiłku. I na razie jest w porządku. Mniej więcej i na razie, bo pewien trudno dostępny element dalej nie został wymieniony, a mam teraz znaczną dziurę w okafelkowaniu).
Pan hydraulik, choć niewątpliwie jest mistrzem, nie jest jednak w praktykowaniu iluzji odosobniony. Innym ludziom wychodzi to całkiem dobrze. Wszyscy są strasznie zajęci, nikt nic nie robi. Pani, jedna z moich teściowych, zarządza instytucją w której nic się nie dzieje, a której utrzymanie wiele kosztuje. To zarządzanie tak ją angażuje, że trzeba wiele sprytu i cierpliwości, aby się z nią spotkać (w ramach tej ciężkiej pracy większą część dnia spędza w domu). Jest też strasznie ważna. J., pracownik klasztoru też jest zapracowany. Siedzi cały dzień pod moim oknem i godzinami głośno rozmawia z kolegami, którzy także pracują (a że dzieje się to pod moim oknem, szczególnie mnie denerwuje). Ale o zrobienie czegoś trzeba prosić go z dwudniowym wyprzedzeniem. Potem trzeba poprawić.
Marudzę, tak wiem o tym, ale muszę jakoś się wyżalić. Poza tym przykład tych trzech osób pokazuje powszechne tutaj podejście do pracy. Jest ona czymś, od czego należy się trzymać daleko. Należy natomiast sprawić wrażenie że jest się zapracowanym ... po to, aby być ważnym (tutaj nawet rozmowa z ekspedientką przypomina spotkanie z prezesem Gazpromu). Ktokolwiek, nawet za czasów komuny, narzekał na iluzoryczność pracy, niedbałość, chamstwo urzędników i innych, niech wie, że może być gorzej, znacznie gorzej. I jest to traktowane, jako coś normalnego. I wcale nie przesadzam.

teściowe

Czasami mówimy, że ksiądz został poślubiony Kościołowi. Jest to znacznie więcej niż metafora. Wszakże celebrując eucharystię kapłan działa in persona Christi. Inne jego działania także są rozumiane jako działanie Chrystusa wobec Jego Oblubienicy - Kościoła.
Czasami żartujemy sobie z teściowych. Wcale nierzadkie są sytuacje, gdy są one osobami postępującymi jak postacie z niewybrednych i pełnych żalu anegdot.
Z pewnością miłą strona bycia księdzem, a więc poślubienia Kościoła jest, że nie ma się teściowej, zwłaszcza takiej archetypicznej. Tak mi się wydawało do tej pory.
Teraz jestem przekonany, że mam mniej więcej cztery teściowe. Są to mniej więcej cztery posunięte w latach panie, które teoretycznie nam (dominikanom w Diego Martin) pomagają, a w praktyce rządzą. Dbają o finanse, robią zakupy, administrują na różnych poziomach, koordynują prace parafii. Ile to razy prosiłem o zakup sera, który lubię, i za każdym razem słyszałem różne wymówki z pouczeniami o zdrowym odżywianiu się; rady, jak ustawić biurko w pokoju; co jest mi potrzebne, a co nie; że wcale nie potrzebuje głowicy prysznica z wężem; że nie powinienem sobie robić prania ani sprzątać, bo zrobi to inna pani - niżej stojąca w tej kobiecej hierarchii; że nie mogę zwołać ogólnego zebrania, najpierw muszę się spotkać z wyselekcjonowaną grupą osób itd. Codziennie. Wtrącanie się we wszystko, zamiast pomocy, porady z pogróżkami. Okropne.
Tak więc wydaje się że wpadłem z deszczu pod rynnę. Po latach wolnosci, nagle mam tesciową i to grupową, wielogłową. Co zrobić z takimi teściowymi? Jak zwyczajnie poślubieni panowie dają sobie z nimi radę?

czwartek, 11 marca 2010

pożar





Oto ilustracja dzisiejszego wieczoru. Pod znakiem ognia.

pogaduszki

Obiady zaczynamy o godzinie dwunastej trzydzieści. Kończymy zazwyczaj o czternastej, często przed pietnastą. W tym czasie głównie prowadzimy pogaduszki. Irlandczycy kochają śpiewać i rozmawiać. Taka jest powszechna opinia. Jest ona prawdziwa. Kiedy zasiadamy do stołu zaczyna się. Opowieść za opowieścią. Historie przeżyte i zasłyszane z drugiej ręki. Żarty, opowieści z morałem, o tym co wydarzyło się rano, albo pięćdziesiąt lat temu. W jakiś sposób ze sobą powiązane. Takie pogaduszki. Strasznie je lubię. Uważam że są piękne. Piękne w swojej prostej i zwartej konstrukcji przypowiastki. Piękne, bo są owocem i wyrazem wysokiej kultury. Kultury słowa, mówionego słowa, trochę mitycznego.
Kiedy widzę na twarzach braci przyjemność nawet nie tyle z mówienia, ale przede wszystkim ze słuchania opowieści; I to, że w ich wyobraźni i pamięci staja się one żywe lub prawdziwe, ciesze się głęboko. I choć boli mnie kręgosłup od długiego siedzenia, słucham lub też dołączam jakąś historię prawdziwą, prawdziwą tylko trochę, w której uczestniczyłem, albo którą usłyszałem, albo ad hoc wymyśliłem.
Czasami kończymy obiad dwukrotnie. Nie pamiętamy, że przecież już go zakończyliśmy. i tak siedzimy dalej, bo ktoś chce coś dopowiedzieć, coś sobie przypomniał, a to było tak i tak.

ps. Pożar na wzgórzu trwa.

pożar

Trwa pożar. Dosłownie. Od kilku godzin pali się busz, który porasta wzgórze, u stóp którego mieszkam. Ogień schodzi flanką, jeśli można użyć takich militarnych porównań, o długości stu metrów. Teraz znajduje się w odległości dwustu, stu pięćdziesięciu metrów od klasztoru. Niewiele da się z tym zrobić, trzeba poczekać aż ogień wygaśnie. Można mieć nadzieję, że nie zejdzie tak nisko, że płonące drzewa wywrócą się na klasztor. Zbocze jest strome, tutejsza straż nie ma odpowiednich sprzętu i chęci, więc trzeba czekać.
Zresztą podobne pożary są tutaj co roku. Ta część Trynidadu jest bowiem porośnięta roślinnością zwrotnikową, buszem bardziej niż lasem tropikalnym. Trwa trzeci miesiąc pory suchej. Od połowy grudnia nie spadła ani jedna kropla deszczu. Temperatury rzędu trzydziestu siedmiu stopni wysuszyły powietrze, rośliny i kamienie (chciałbym napisać ,że nawet wodę). Pożarów jest więc sporo.
Także dzisiaj na tym samym wzgórzu, tylko trochę dalej pożar był dużo większy. Spaliły się dwa, lub trzy domy. Teraz wszystko dogasa. Widok jest przerażający, apokaliptyczny. Ciemno, unoszące się kłęby dymu, płonące drzewa i dopalające się, rozproszone ogniska na obszarze mniej więcej kilometra kwadratowego.
I cisza. Nikt nie ucieka - tak jest co roku. Nikt nie próbuje gasić, bo nie wiadomo jak.
Pożar jest już jakieś sto dwadzieścia metrów od klasztoru.
Nic poza tym się nie dzieje.
A ja i tak nie będę miał dziś spokojnej nocy.

środa, 3 marca 2010

pierwsze wrażenia

W pierwszym tygodniu mojego pobytu na Trynidadzie niewiele zrobiłem pierwszych kroków. Tutejsi bracia i ludzie, którzy im pomagają troszczą się o moje bezpieczeństwo i nie pozwalają mi wałęsać się po okolicy. Zawożą mnie gdzie trzeba i przywożą skąd trzeba. A, że mieszkam w klasztorze, który jest otoczony podwójnym płotem pod napięciem, czuje się z tym nieswojo. Zresztą przyznaje się, że gorąco zniechęca mnie do fizycznej aktywności.
Hydraulik naprawił mi prysznic, stolarz przygotowuje szafę, duże biuro właśnie jest instalowane w celi, internet dzisiaj został podłączony - w szybkim tempie osiedlam się tutaj. W sobotę otrzymam moskitierę. Z nią jest związana zaskakująca skądinąd historia. Otóż na Trynidadzie, zwłaszcza w porze deszczowej jest dużo sprytnych i agresywnych komarów. One zaś nie tylko gryzą (w końcu każdy musi coś jeść, ale czasami - rzadko na szczęście - roznoszą wirusy dengi i malarię). Najlepszym sposobem obrony przed nimi jest ponoć używanie klimatyzacji oraz połykanie co jakiś czas ząbków czosnku (jak wiemy działa to na także krwiopijcze wampiry). Ja zaś boleśnie przekonałem się, że to nie wystarczy. Dlatego poprosiłem o moskitierę. Okazało się, że bardzo trudno ją kupić. Ni sposób znaleźć jej w na sklepowych półkach, bo tylko obcokrajowcy jej/ją używają. Zaskakujące. A ja swoja i tak dostanę.
Najważniejsze, że zacząłem podejmować obowiązki. Codziennie jeszcze w nocy, bo o 4.40, wstaję i jadę do kościoła, którym się opiekuję. Tam słucham spowiedzi, odprawiam mszę, odmawiam z mniszkami jutrznię, jem śniadanie i wracam do klasztoru. Będę też pomagał siostrom w prowadzeniu rekolekcji dla młodzieży.
Rozpocząłem też posługiwanie siostrom karmelitankom i ich pensjonariuszom. Mieszkają niedaleko nas, prowadzą dom, dla umysłowo chorych i duże hospicjum.
A za tydzień planuje rozpocząć organizowanie Dominikańskiego Centrum Formacji - szkoły wiary, kursów itp dla dorosłych.
W najbliższym czasie napiszę Wam o różnych wymiarach ciepła, rasizmie, pochwalę polską służbę zdrowia i opowiem kilka innych historii.
Tymczasem.

poniedziałek, 1 marca 2010

podróż

Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale jakiś tydzień przed Środą Popielcową opuściłem bezpieczne Newbridge. Pomógł mi w tym bardzo o. M., który wielkodusznie podjął się przewożenia mnie i mojej walizki. Ja na trzy dni poleciałem do Glasgow, aby odwiedzić brata i bratową, moje rzeczy pozostały w Dublinie. Następnie powróciłem do Dublina, po to tylko, aby czym prędzej polecieć do Krakowa. Z lotniska odebrali mnie podstarzali już wychowankowie. W Krakowie spotkałem/spotykałem się z przyjaciółmi, załatwiłem, co trzeba było załatwić i ... zostałem zawieziony do domu rodziców w O. na Śląsku, gdzie spędziłem miło cztery dni. Potem mój drugi brat zawiózł mnie do Warszawy, gdzie się przepakowałem, pomodliłem i skąd wyruszyłem w podróż.
Na Okęciu (później też) rady Pana Jezusa okazały się bardzo realistyczne. Niestety ja ich nie próbowałem zrealizować. Pan nasz bowiem uczniom, których wysłał, by głosili, że bliskie jest Królestwo Boże, zalecił, aby na drogę nie brali drugiego płaszcza, torby i trzosa. Najwięcej kłopotów sprawił mi i tym razem posiadany bagaż.
To właśnie na Okęciu, gdy oddawałem bagaże, zostałem poinformowany, że za posiadanie dodatkowego bagażu muszę uiścić opłatę, ba, bardzo dużo pieniędzy. Nie spodziewałem się tego (wcześniej kilka razy upewniałem się, że wszystko zostało załatwione)i nie miałem żądanej sumy przy sobie. Po nerwowych negocjacjach, trochę w ostatniej chwili, zapłaciłem tyle ile miałem, a mniej niż żądano na początku. Bagaże przyjęto i - uff z kilkoma więcej siwymi włosami - poleciałem do Londynu. Tam przenocowałem w hotelu na lotnisku i zjadłem dobra kolacje i śniadanie. Tam też po raz kolejny zapłaciłem za dodatkowy bagaż - tym razem było to w planach. I wsiadłem na pokład samolotu, który przewiózł mnie tutaj, czyli do Port of Spain. Na lotnisku w Port of Spain spędziłem półtorej godziny, dyskutując z oficerką (jeśli można tak złośliwie stwierdzić) imigracyjną. Mimo, że wszytko, co trzeba miała napisane w dokumentach, które jej przedstawiłem, nie mogła dać sobie rady z moim przypadkiem. Dopytywała się innych urzędników, sprawdzała, co to jest Polska, co to jest Kościół Katolicki, do czego uprawnia mnie pozwolenie misjonarskie itd. I tak, ostatecznie przymusiła mnie do wykupienia pozwolenia na wjazd na Trynidad, choć wcale go nie potrzebowałem. Ale tym razem, bagaże dotarły i byłem oczekiwany, więc bardzo szybko znalazłem się w moim nowym klasztorze. Zacząłem zmagać się z czasem i gorącem.
Takie więc rady płyną dla Ciebie z tej opowieści:
1. Nie bierz kija, torby, płaszcza ... dużo bagażu na drogę - rada samego Pana Jezusa.
2. Przed podróżą bądź dobry dla ludzi, wszędzie Cię zawiozą i ugoszczą.
3. Przygotuj się na niespodziewane wydatki.
4. Unikaj kobiet w check - in i kontroli imigracyjnej, są bardziej drobiazgowe, co jest trudne, bo w tych miejscach zazwyczaj to z nimi się spotkasz.
5. Noce spędzaj w hotelach, abyś dobrze się wysypiał i był przytomny, i spokojny.
6. Podróżuj zawsze z kimś, inaczej podróż będzie jedynie przyspieszonym przemijaniem, w którym boleśnie odczujesz samotność.
7. Pamiętaj, że między zimą a latem dobrze i bezpiecznie jest mieć wiosnę - nagła zamiana temperatury i ilości światła wcale nie musi być taka miła.
Tyle, jestem już na Trynidadzie w Diego Martin, zabieram się za pracę. Na razie dużo czasu spędzam pokonując kolejne stopnie biurokracji. Ale już zaczynam pracę, o której napisze Wam w kolejnym poście.
Ps. Napisałem, że nie lubicie czytać, bo zaskakująco wielu księży - dominikanów skarżyło się na dominację tekstu nad zdjęciami w tym blogu. Cieszy mnie więc czytelniczy zapał młodego A.K., którego daję Wam za przykład.

sobota, 27 lutego 2010

informacja techniczna

Do tego bloga dołączyłem dwa narzędzia:
1. pogodynkę: w "edit" możecie wpisać "Port of Spain" i migiem będziecie wiedzieli jak jest na Trynidadzie pogoda. Zazwyczaj jednostajnie tropikalna;
2. zielony zegar: jeśli na mapie przemieścicie się na obszar GMT - 4.00, sprawdzicie która godzina jest na Trynidadzie.
Zapraszam do korzystania.

Mój adres:

Karol Wielgosz o.p.
Dominican Community
St. Finbar's Parish
Morne Coco Road,
Four Roads.
Diego Martin,
Trinidad and Tobago

tel. (kier. na Trynidad and Tobago, możliwe, że jest to: 1868) 632-8119 wew. 23.

smok



Co oznaczają te zdjęcia? Że odwiedziłem zoo? Nie, oczywiście, że nie. Powróciłem na Trynidad. A ten, między innymi, smok mieszka pod moją celą (jest to iguana zielona, ponoć bardzo smaczna). W kolejnych postach, najprawdopodobniej w najbliższym czasie, opowiem Wam - choć pamiętam, że czytać nie lubicie - o mojej podróży na Trynidad (nerwowej), pierwszych chwilach w tym kraju i planach na przyszłość.

poniedziałek, 8 lutego 2010

wspólnota Newbridge


Tym postem chciałbym Wam przedstawić wspaniałych braci z Newbridge, którzy mnie przyjęli i gościli w ostatnich miesiącach: Od lewej: o. Thomas, o. Edmund, o. Raymond, o. Stephen (przeor), o. Fergus, o. Brian.

niedziela, 7 lutego 2010

starocie






Powyższe zdjęcia zasadniczo przedstawaija zabytki. Miedzy innymi: kamień, piękną kaplicę Gallarusa, z badzo mniej więcej piątego wieku, a także ponoć prehistoryczną chatkę. Stwierdziłem, że nie mógłbym żyć w tamtych czasach. Już chociażby dlatego, że jest mnie trochę za dużo.
Tyle zdjęć z Irlandii, która niewiele ma wspólnego z Karaibami. Choć może to, że też jest wyspą.

popołudnie





Zdjęcia te zrobione przez różne osoby przedstawiają uczestników wycieczki: oK. bT. i bA. w czasie ich spceru późnym popołudniem po mierzei Magharees. Na granicy trzech, co najmniej światów.

południe





Odwiedziliśmy przepiękną posiadłość Mukross na terenie Parku Narodowego Killarney, spacerowaliśmy po mierzei Magharees, na półwyspie Dingle.