czwartek, 27 sierpnia 2009

ostatki

Jutro rano, o godzinie 9.30, jak Bóg pozwoli, samolot ze mną na pokładzie (łatwo mu nie będzie) uniesie się w kierunku Nowego Jorku, a później - Warszawy. Już w sobotę wieczorem, jak Bóg da, będę rozmawiał z Ojcem Prowincjałem o rezultatach mojego pobytu na Trinidadzie i Tobago.

Moje ukryte ostatnie dni były poświęcone na przygotowanie tej rozmowy. Składały się ze spotkań z o. F., lokalnym przełożonym, poszukiwania rozwiązań gwarantujących dobrą wspólpracę. Były to więc dni siedzenia przy biurku i dyskutowania, i pisania. 

Na ocenę podróży, która dobiega końca, posumowania i wzniosłe myśli trzeba będzie poczekać do niedzieli, kiedy znany będzie jej rezultat i zostaną podjęte konkretne decyzje.

Tyle, mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy ... kierunek na północ i wschód! 

niedziela, 23 sierpnia 2009

elementy lingwistyki porównawczej

Celebrowałem dziś mszę na Paramin Hills. Tamtejsza społeczność niezmiennie urzeka mnie wiernością wobec ducha tego miejsca. Duchem miejsca określam zbiór tradycji, język, relacje społeczne i określanie tożsamości, nie chodzi mi więc o folklor rodem z Cepelii. Na niedzielny wieczór, pardon, raczej początek nowego tygodnia proponuję ćwiczenie. Rozpisuję konkurs ... konkurs z nagrodą. Zamieszczę teraz fragment liturgii w patois - trinidadzkiej odmianie języka kreolskiego. Proszę, podajcie jego polski odpowiednik w komentarzu do tego postu (frankofoni mają dużo łatwiej).

Papa nou ki an syel-a

Se pou yo wespekte non-ou,

Se pou rengn a-w rive

Pou fe volunte'w

Asou te-a kon I ka fet an syel-a

Ban nou jodi-a pen nou bizwen chak juo-a

Pawdonnen peche nou

Kon nou ka pawdonnen yo ki fe nou mal

Pa kite nou tonbe anba temptacion

Men delivwe nou amba tout sa ki mal.

Tyle, pa.

sobota, 22 sierpnia 2009

Zęby Smoka a później czekolada

Jeśli mamy przed sobą dość dokładną mapą Trinidadu, na zachód od tej wyspy znajdziemy kilka małych wysepek, które wypełniają cieśninę między Trinidadem i kontynentem południowoamerykańskim. Nazywają się one Zębami Smoka. Na jednej z nich znajduje się więzienie, na wybrzeżu dwóch kolejnych zbudowane są luksusowe domy wakacyjne bogatych ludzi, pozostałe są nizamieszkałe. Na Chacachacare, wyspie, która jest najbardziej oddalona od Trinidadu, do połowy lat siedemdziesiątych znajdowało się leprozorium. Chorymi, oprócz lekarzy i pielęgniarek, zajmowały się siostry dominikanki. I to właśnie ich klasztor był celem mojej podróży. Umożliwił ją pan J., parafianin z Maraval i właściciel łódki, której zdjęcie zamieściłem w poprzednim poście. Jaki dzisiaj był dzień, możecie ocenić oglądając różne odcienie szarości  nieba upamiętnionego na przedstawionych już zdjęciach. Było wietrznie i  padał deszcz. Niemniej, na łódkę załadowaliśmy kosz piknikowy, moje instrumenta pływackie i wyruszyliśmy na spotkanie przygody. Bez większych problemów problemów opłynęliśmy wyspy, pan J. opowiedział ich historię i związane z nimi legendy, ja ich wysłuchałem, zacumowaliśmy w cichej zatoczce Chacachacare,  gdzie spożylismy zawartość kosza piknikowego, ja zaś zażyłem morskej kąpieli. W tym też czasie rozpadało się na dobre i nad nasze głowy nadciągnęła burza z piorunami. Deszcz nas nie niepokoił, wszak i tak byliśmy przemoczeni (tu powietrze i woda są ciepłe, więc nie jest to uciążliwe), błyskawice ładnie się prezentowały, ale morze troszkę się wzburzyło. I to własnie skłoniło nas do powrotu. Nie wiedzielismy bowiem kiedy i czy wogóle morze się uspokoi. Niewiele do tej pory przeżyłem równie zwariowanych podróży. Nasza droga, choć krótka, przecinała bowiem cieśniny, w których fale były szczególnie roztańczone i przez które przebiegają szlaki dużych okretów. I tak tańcząc na falach, we mgle i strugach tropikalnej ulewy i przy akompaniamencie grzmotów pokonywaliśmy morze. Wiedziałem, że pan J. zna morze i łódź, więc się nie bałem. Byłem jednak strasznie podekscytowany. To bowiem nazywa się przygodą!

Dlaczego nie zrobiłem więcej zdjęć, aby udowodnić opowiedziana historię? Cóż, Sparkle, choć niewielki, jest bardzo szybki. A że był wiatr, fale i na dodatek padał deszcz, po prostu nie mogłem ich zrobić.

Ale to nie koniec przygody! Pan J., z którym bardzo miło mi się rozmawiało (zgadzamy się w wielu kwestiach dotyczacych spraw lokalnego Kościoła i życia w ogóle) zaprosił mnie do swojego domu na lunch. Dla swojej dużej rodziny, osiemnaście lat temu, pan J. kupił starą plantację kakao. Zamieszkał na niej i uruchomił ją na powrót. Jest ona miejscem pięknym. Pełna kakwoców, mango, palm i innych pieknych drzew jest schowana w głębokiej i cichej dolinie, osaczonej przez góry pokryte tropikalnym lasem. Rodzina pana J. także jest piękna. Ma cudowną i mądrą żonę, siedmioro zdolnych, wiernych rodzinie i Kościołowi dzieci, przygarnął też opiekunę swojej zmarłej już matki. Piekne więc było popołudnie spedzone wśród takiego piekna, madrości i radości.

Ucieszyło mnie bardzo, że mogę zwiedzić plantacje kakowców. I to nie byle jaką. Tutejsze kakao, ze względu na swój specyficzny aromat i jakość, jest uważane za jedno z najlepszych na świecie. Jest kupowane przez kilka małych francuskich i belgijskch manufaktur czekoladowch. Dodawane jako przyprawa nadająca ton czekoladzie, która później jest sprzedawana w drewnianych pudełkach dworom królewskim i bogatym ludziom.

Obszedłem kakaowce, zwiedziłem suszarnię kakowych owoców, poczęstowałem się ich miąższem, doceniłem artystyczny film o produkcji kakao, wykonany przez pannę J., podczas jej studiów na ASP i wypiłem kubek (nie filiżankę, ale kubek) kakao ze świeżo utartych nasion.

Na pożegnanie zostałem obdarowany leśnym miodem, owocami mango, avocado i ... najlepszym na świecie świeżym, stuprocentowym, naturalnym, ekologicznym i produkowanym tradycyjnymi metodami  kakao (w ilości półkilograma utartego kakao). Jeśli choć trochę mnie znacie, wiecie jak bardzo lubię czekoladę. Nie muszę więc Wam mówić, co ten prezent, ba, dar, dla mnie znaczy.

Taką to ekscytującą i piękną miałem sobotę

Zęby Smoka





Drogi Czytelniku, zanim przedstawię Ci relację z mojej sobotniej wycieczki, publikuję te zdjęcia. Są to oczywiście zdjęcia z tej właśnie wycieczki na wyspy, które nazywają się Smocze Zęby. Robię tak dlatego, że podejrzewam, iż w przeciwnym razie (gdybym najpierw zamieścił literki, a później obrazki) poprzestałbyś na oglądzie zdjęć, a to one tym razem nijak mają się do tego, co przeżyłem.  

piątek, 21 sierpnia 2009

parafia Maravall





A oto i parafia Maravall. Jak widzicie, kościół jest bardzo ładny - w kolonialnym stylu. Ktoś jednak (wiem kto) postanowił wybudowć przy nim monstrualną szkołę, która jest okropna, wyglada jak więzienie i dominuje nad sąsiadującym z nią budynkiem kościoła. Za kościołem i szkołą rozciąga się cmentarz - typowy tutejszy cmentarz. 

maravall

Nic się nie dzieje. Zaplanowano, że wczoraj miałem sobie odpocząć. I tak się stało. Dzień spędziłem z panem C., który obwiózł mnie po lesie i dostarczył na plażę w Les Couevas - najpiękniejszą, jaką do tej pory widziałem (na całym świecie). Zażyłem tam kąpieli. Do pełni szczęścia brakowało mi spaceru.

Zdecydowanie nie jest to ulubione zajęcie Trinidadczyków (ulubionym zajęciem jest jedzenie!). Pan C. nie dał się namówić na wędrówkę po lesie, a gdy chciałem pospacerować sobie po bardziej odludnych częściach plaży, ochrona stanowczo mi to odradziła. Dla mnie, jako białego, twierdzili, byłoby to niebezpieczne. Nie ze względu na rekiny, ale rabusiów. I rzeczywiście, gdy oddaliłem się od ostatniej wieży obserwacyjnej, zaraz w moim kierunku ruszyło dwóch mężczyzn. Z godnością, ale szybkim krokiem wróciłem więc do społeczności plażowiczów, pod czujne oko ratowników i ochrony. Czasami wcale nie jest dobrze być białym. Wieczorem miałem czas na czytanie, bo także wieczór miałem dla siebie. Co było bardzo miłe, muszę przyznać.

W kolejnym poście zamieszczę zdjęcia z Maravall, parafii, którą się opiekujemy (my, dominikanie).

środa, 19 sierpnia 2009

tropikalny las




Pólnocne wybrzeże Trinidadu to góry, tropikalny las, skaliste wybrzeże, ze schowanymi w głebi zatok uroczymi plażami i błękitne morze. Oto one, pa.

morze




Te zdjęcia zostały wzięte na północnym wybrzeżu.

kokosy



Radosne zdjęcie przedstawia brata pana, który mnie po północnym wybrzeżu obwoził, skromnego rolnika, który ma plantacyjkę bananów, kokosów, drzewa chlebowego i innych nieznanych mi z nazwy roślin, a którego odwiedziliśmy. Poczęstował nas pysznymi, prosto z palmy kokosami.

Drugie zdjęcie przedstawia mnie, tym razem zadowolonego z życia.

Na pólnoc!




Wyprawa na północ. Północ Trinidadu różni się jednak od północy, którą zwykle sobie wyobrażamy. Udostępnię Wam ją w formie kilku zdjęć. Oto i ona ... północ Trinidadu i jej personifikacja, w postaci towarzyszki mojej podróży.

wybrane zdarzenia z minionych dni i gdzie byłem dzisiaj

Drogi Czytelniku,

proszę, nie gniewaj się na mnie, za to, że zrobiłem sobie długą przerwę w snuciu karaibskiej opowieści. Jak już Cię zapewniałem, nie wypoczywam tutaj, ale poznaję ludzi, zakon i pomagam tutejszym braciom. 

Ostatnie dwa dni spędziłem na odwiedzaniu starych i chorych ludzi, służąc im spowiedzią, i udzielając innych sakramentów. Nie pamiętali nawet kiedy ostatni raz odwiedził ich ksiądz - ich ksiądz, którego obowiązkiem jest odwiedzanie chorych. Wizyty te różniły się bardzo, od tych które pamiętam z Gdańska czy Tarnobrzega. Większość ludzi, których odwiedzałem była w dobrej intelektualnej kondycji i była bardzo, bardzo stara. Nie tylko wypełniałem więc księże obowiązki, ale słuchałem wielu niewiarygodnych historii i wielkiej madrości. Odwiedziłem bowiem pana, który ma sto cztery lata, mieszka na odludziu, wszystko wokół siebie robi, wszystko pamięta i wie o wszystkim co dzieje się wokół  niego. Uczył mnie modlitw w antylskim kreolskim języku zbudowanym na bazie francuskiego (dziś, dzięki dwustuletnim wysiłkom brytyjskiej administracji, niemal całkowicie zapomnianym). Opowiadał o Trinidadzie sprzed osiemdziesięciu i więcej lat. Dzielił się anegdotami z życia sąsiadów. Odwiedziłem też panią, która we wrześniu skończy sto siedem lat! Gdy się śmiała (mówić niestety wyraźnie już nie potrafi), po przyjęciu komuni świętej, był to śmiech wolności.

Odprawiałem też msze, rozmawiałem z członkami lokalnej wspólnoty młodzieżowej, członkami wspólnoty małżeństw itd.

Ponadto trochę się denerwowałem. Bo jak tu sie nie denerwować, jeśli w parafii, w której obecnie mieszkam, a którą opiekują się dominikanie, źle się dzieje. A własciwie to jest tak... Parafia jest duża. Jej terytorium zamieszkuje około dziewięciu tysięcy katolików. Do kościoła chodzi jednak tylko około sześćuset parafian. Parafia posiada dwa kościoły i dwie plebanie. Ojciec proboszcz mieszka przy kościele - matce, w pobliżu którego jednak mieszka mało katolików. Odprawia jedną lub, w niedzielę, dwie msze dziennie. Zatrudnia trzy sekretarki. Nie odwiedza chorych, nie zajmuje się młodymi, nie prowadzi pozamszlanych nabożeństw. Spędza cały czas w parafialnym biurze z sekretarkami, które przygotowują dla niego co chwilę kawę lub herbatę. Podobnie i osoby odpowiedzialne za wakacyjne zajęcia dla dzieci, ba, sama młodzież, nic innego nie robią, jak tylko parzą herbatę dla swego duszpastarza. I powtarza, że jest strasznie zagoniony i pracą zmęczony, i że my w Polce mamy klawe życie. Wszystko to sprawia wrażenie życia księżowskim rozumieniem nauk Chrystusa Pana - nie przyszedłem, aby służyć, lecz aby mi służono. Strasznie mnie to denerwuje, bo gdyby tak przeżył niedzielę polskiego księdza pracującego w parafii o podobnej wielkości ... chyba by jej nie przeżył. Gdy owego ojca zapytałem, co w jego opinii jest przyczyną częstego odchodzenia katolików do wspólnot pentakostalnych lub zaniedbywania przez nich praktyk religijnych, nie potrafił odpowiedzieć. Tłumaczył, że lokalny synod bada tę sprawę (od pięciu lat nie potrafi udzielić oczywistych odpowiedzi na to proste pytanie!).

Opisałem tę smutną sytuację bo jest symptomatyczna. Niestety, duża cześć tutejszego duchowieństwa właśnie tak myśli i postepuje. Mimo, że księży jest tu tak niewiele.

Napiszę teraz o innej sytuacji, która mnie zdenerwowała, a pokazuje wiele. Pisałem już Wam bowiem o tym, jak wyraźnie przestepczość na Trinidadzie wymkneła sie spod kontroli. Ile jest brutalnych napadów i morderstw oraz jak bardzo niepokoi to ludzi. Zdawałem relację z tego, jak czesto ludzie skarżyli się na korpupcję, samowolę budowlaną, niszczenie przyrody, powszechne nieposzanowanie prawa.

W niedzielę wieczorem wracałem z o. D z wycieczki po wschodnim wybrzeżu wyspy. Utknęliśmy w korku gdzies w lesie przed miejscowością, która nazywa się Valencia. Czy myślicie, że nasi współtowarzysze niedoli znosili ją cierpiliwe? Nie, wbrew zdrowemu rozsądkowi próbowali ominąć korek jadąc do jego centrum poboczmi i pasem przeciwnego ruchu. Z drogi dwupasmowej wkrótce zrobiła się droga pięcio ... wielopasmowa. Przewidywalnym skutkiem takiego zachowania było to, że po krótkim czasie z samochodów utworzył się węzeł gordyjski (wielu kierowców bynajmniej nie marnowało czasu na bierne czekanie na poprawę losu; wyciągali ostałe po piknikach piwo i inne alkohole i zawiązywali przyjaźnie ... po chwili wsiadali za kierownicę, ruszali by ujechac kilka metrów i ...) Godzina spędzona wsród takiego zamętu nie była najprzyjemniejszą w moim życiu. Dojechaliśmy do Valencji. W Valencji znajdowało się źródło i epicentrum całego tego zamiesznia. Bezpośrednie i pośrednie. Owa obstrukcja komunikacyjna (wyrażenie z historii filozofii nowożytnej) nie była spowodowana kontrolą policyjną lub wypadkiem. Po prostu w centrum Valencji ludzie zatrzymywali się na poboczach i jezdni, aby pogadać ze znajomymi i napić się na koniec weekendu (nazywa się to liming; nazwa pochodzi od przezwiska angielskich marynarzy, którzy w obfitości spożywali cytryny, aby uchronić się przed szkorbutem, a którzy łazikowali, popijali, bawili się i rozrabiali, bo przecież szczęśliwie dotarli do portu). Wszystko to działo się w odległości dwudziestu metrów od dużego, regionalnego posterunku policji. Jak się domyślacie, nikt, a już zwłaszcza żaden policjant, nic nie zrobił, aby sytuację poprawić.

Przy okazji było kilka wypadków. Trzy osoby zginęły tego wieczoru na drogach Trinidadu. Poniedziałkowa prasa pełna była skarg brak bezpieczeństwa na drogach, postępowanie kierowców, waskie drogi. Problemem jest jednak to, że dzieje się tak na Trinidadzie co tydzień. Wszyscy narzekają, ale nikt nic nie robi, zwłaszcza tego, co powinien.

Opisałem tę sytuację, aby Wam pokazać jak brak poszanowania prawa (nawet drobnych jego cześci) prowadzi do obniżenia standardu życia, rozkładu tkanki społecznej i jest zachętą do popełniania coraz to powazniejszych przestępstw. Brak poszanowania prawa na Trinidadzie jest powszechny, przestępczość, jak pokazują ostatnie badania także. Zadaję sobie pytanie, co jest źródłem takiej spolecznej abnegacji? I jak trinibagodianie zastanawiam się dokąd to ten kraj zaprowadzi? I co stanie się, gdy skończy się w nim ropa i gaz?

Ale dość na dzień swoich smutków. W poniedziałek rozmawaiłem z o. F., lokalnym przełożonym, o sprawach finansowych, które jednak zostawię dla siebie i moich przełożonych. Dzisiaj byłem na długiej wyprawie północnym wybrzeżem. Spróbuję teraz pokazać Wam kilka ładnych i pogodnych obrazków. Nie wiem, czy mi sie to uda, bo połączenie z interentem dziwnie się zachowuje.

sobota, 15 sierpnia 2009

ku przyszości

Od wczorajszego popołudnia nieustanie pada. Takie są uroki pory deszczowej. W Arimie mieszkam na wzgórzu. I bardzo za to Panu Bogu dziekuję, bo dolne części Arimy są podtopione, jak i spore części innych miast na Trinidadzie.

Nie muszę wychodzić z domu i dzięki temu, że tak pada, mam też więcej czasu, aby pisać bloga. Może więc to niektórzy z Was wymodlili taka pogodę?

Przedstawię teraz, ze zrozumiałych względów nie zdradzając szczegółów, efekty moich rozmów z tutejszymi dominikanami. 

Złożono mi nastepujące oferty pracy (wszystkie na trzy lata, bo na taki okres czasu misjonarze otrzymują pozwolenie pracy na Trinidadzie):

1. wikary, a później proboszcz w pewnej tutejszej parafii;

2. tworzenie dominikańskiego centrum formacji;

3. kapelan i nauczyciel w Holy Cross College.

Zajęcia wymienione w powyższych punktach można łączyć (a nawet trzeba). Jeśli więc wszystko się uda, pracy nie będzie mi brakowało.

Wstępnie omówiliśmy róznież sprawy materialne mojej, daj Boże, pracy na Trinidadzie.

W najbliższy poniedziałek będziemy dalej rozmawiać z o. F. tutejszym przełożonym. Moja misja powiedzie się bowiem wtedy, gdy będzie więcej polskich braci gotowych podjąć pracę na Trinidadzie. Wtedy bowiem to, co będę robił w najbliższych miesiacach będzie przygotowaniem gruntu pod działalność większej ilości dominikanów i tworzeniem przestrzeni współpracy. Wtedy też będzie można mówić o rozwoju tutejszego wikariatu. Przyjazd już czterech, pięciu braci pozwoli na odzyskanie parafii Santa Rosa, życie reguralne w klasztorach, rozwój duszpasterstwa młodych w Arimie oraz rozwój parafii św. Finbarna w Diego Martin i tamtejszego centrum formacji, czy też na współpracę z seminarium duchownym na górze św. Benedykta.

Zatem będziemy rozmawiali o hipotetycznym na razie, rozwoju obecności polskich dominikanów na Trinidadzie, który pozwoliłoby na skoncentrowanie i rozwój duszpasterstwa tutejszych braci. 

Holy Cross Priory





Te zdjęcia przedstawiają klasztor w Arimie ze wszystkich stron.

Zdjęcia z Holy Cross





Zdjęcia te przedstawiają, idąc od końca, widok z mojego balkonu na Arimę; salkę rekreacyjną w formie tarasu (tu nie bywa zimno, a martwić się trzeba o należytą wętylację); drzewo mango - w ogrodzie rosną egzotyczne drzewa owocowe, jak bananowce, mango; oraz Holy Cross College

Holy Cross w Arimie

Opisałem Wam, Drodzy Czytelnicy, moje wyprawy/ki do Toco i na Tobago, a słowem nie wspomniełem o miejscu, w którym przebywam. Jest nim klasztor Holy Cross w Arimie. Rzeczywiście jest tak, że więcej teraz podróżuję i więcej ładnych miejsc oglądam, ale nie jest tak, że spędzam czas jedynie na plażowaniu. Wieczorami odwiedzam życzliwych ludzi, uczestniczyłem w parafialnej naradzie dotyczacej przygotowania do małżeństwa - raz jeszcze zdumiałem się jak chętnie ludzie świeccy włączają się do pracy parafii i odpowiedzialnie ją współtworzą (tu pozwalam sobie otworzyć szerszy margines. Na Trinidadzie jest mniej księży niż parafii, a księża, którzy są mają już swoje lata. I tak, na przykład, w parafii Santa Rosa, założonej przez dominikanów, która liczy sobie ponad dziesięć tysięcy wiernych i ma cztery kościoły filialne, pracuje dwóch księży, którzy przekroczyli już sześćdziesiątkę. Bez zaangażowania świeckich w życie parafii, ich funkcjonowanie byłoby niemożliwe. Ma to swoje dobre strony - parafia jest wspólnotą i złe - świeccy katechiści czesto nie znają podstwowych prawd wiary, a parafie zamieniają się w ekskluzywne stowarzyszenia - złośliwie dodam: starszych dam. Ja jednak spotkałem się z pięknym zaangażowaniem świeckich, którzy byli bardzo otwarci na nowe pomysły, chcieli pogłębiać swoją wiedzę i współpracować. Tak było w prowadzonej przez dominikanina, ojca D. parafii w Malabar, gdzie ludzie chcący współtworzyć siedmiotygodniowy kurs przygotowujący do małżeństwa słuchali półtoragodzinnego wykładu ojca D. o wolności sumienia i potem jeszcze zadawali pytania.).

Klasztor Holy Cross, jest obszernym budynkiem położonym na Calvary Hill, górującym nad Arimą. Zbudowany w latach siedemdziesiątych ma przemyślaną konstrukcję i mimo wiekowej już infrastruktury, jest wygodny. W klasztorze jest cel dla szesnastu braci. Przynależy do niego jednak braci czterech. Z tych czterech, dwóch, w tym przeor (lat 79), przebywa w szpitalu w Irlandii - mają nowotwór. Dwóch zaś mieszka i pracuje w Arimie. Jeden, o. D (lat 35), jest proboszczem w dzielnicy Arimy - Malabar i pełni jeszcze kilka innych funkcji, drugi o. H. (lat 69) jest proboszczem w przyklasztornej, małej parafii, jedynym katolickim kapelanem armii, katechetą w Holy Cross College itd. Jak widzicie, na nadmiar wolnego czasu nie mogą narzekać.

Och, gdyby tak więcej braci chciało przyjechać na Trinidad, można by było odzyskać parafię Santa Rosa i w połączeniu z już istniejącymi inicjatywami rozkręcić Arimę, jedno z najważniejszych i największych miast Trinidadu, z bardzo młodą populacją.

Niestety są wakacje. Także tutaj. Nie udało mi sie poznać najważniejszego dzieła klasztoru w Arimie: Holy Cross College. Jest to jedna z najlepszych szkół na Trinidadzie, mająca piękną tradycję i ciesząca się wielkim poważaniem. Założona została przez dominikanów, którzy ciągle sprawują nad nią pieczę. Ma doskonałe wyniki kształcenia. Chciałem zobaczyć jak ona działa, jaką stanowi przestrzeń współpracy ... ale są wakacje. Więc to co wiem o Holy Cross College pochodzi niejako z drugiej ręki.

W kolejnym poście zamieszczę kilka zdjęć z Holy Cross Priory w Arimie. Teraz jednak chciałbym podziękować za pochlebne uwagi o poście. Zdradzę, że bardzo mnie dziwią, bo nigdy nie byłym humanistycznie uzdolniony i nieustannie poprawiam błędy stylistyczne (inne też), które znajduję w zamieszczonych na tym blogu notkach (kto do licha tyle ich tu popełnia). Cieszy mnie to, że blog ten pomaga wszystkim nam poznawać ten skrawek świata, na którym, jak i wszędzie, dzieją się rzeczy najważniejsze, ludzie spedzają swoje życie i nadają mu specyficzny trinibogadzki rys (słowny eksperyment łaczęnia nazw). W ten sposob tworzą kulturę i historię świata, w której my ludzie rozwijamy się i wyrażmy. Właczając w mozaikę ludzkiego doświadczenia także to, pochodzące z życia na Trinidadzie i na Tobago.

Cieszą mnie też krytczne uwagi. Dzieki nim ten blog może coraz lepiej spełniać swoje zadanie. Cieszy mnie po prostu to, że zdecydowaliście się współtworzyć tego bloga.

Tyle, pa

Tobago - chill out'owe zdjecia





Na samym końcu Tobago jest wioska Charlloteville, leżąca wśród wulkanicznych wzgórz, nad zatoką. Dalej jest już tylko ocean, a daleko, daleko ... Afryka lub Europa. Dotarłem tam wieczorem. Wziąłem zdjęcia - jak to sie mówi po angielsku i kąpiel, najwspanialszą morską kąpiel w moim życiu, dość krótkim jeszcze.





Zamieszczone w tym poście zdjęcia przedstwiają: finansowe centrum Port of Spain, widziane z pokładu promu, ślad szybkiego promu, którym płynąłem - ogromnego katamaranu z pozostawionymi w tyle wysepkami, które samodzielnie nie przemieszczają sią tak szybko, pomnik Kurlandczyków (jest jaki jest, dobrze, że jest) i zamieszczona na nim pamiątkowa tablicę.

siostrzana wyspa

Ostatnie dwa dni spędziłem na Tobago. Ojciec D. zaprosił mnie na wycieczkę na tę wyspę. Jest ona położona mniej więcej 30 kilometrów na północny wschód od Trinidadu, dużo od niego mniejsza, nie tak gęsto zaludniona, pozbawiona przemysłu, ale posiadająca przepiękne plaże i góry, parki narodowe, rafy koralowe i spokojne wioski - wszystko to, co kojarzy się nam z karaibskim rajem. Jak Tobago wygląda dobrze wiecie - nawet jeśli o tym nie wiecie! Jest to bowiem wyspa Robinsona Crusoe'a. Dokładnie odpowiada opisowi zawartemu w dziejach jego samotności.

Na Tobago jest jedynie trzy tysiące katolików, bardzo rozproszonych, a więc często odchodzacych od Kościóła Katolickiego do której ze współnot protestanckich. Dlaczego tak jest? Otóż jeszcze nie tak dawno, aby uzyskać pracę na tej przyjemniejszej, zasobniejszej i spokojniejszej wyspie trzeba było być anglikaninem. Takie było kolonialne prawo. Ludzie masowo zmieniali więc wyznanie na to, które było religia państwową Imperium.

Tobago ma bardzo ciekawą historię. Nie będę jej teraz opowiadał, wspomnę tylko o ciekawym jej okresie - z polskiego punktu widzenia. 

Tobago jest punktem strategicznym o ogromnej wadze. Leży bowiem na przecięciu szlaków atlantyckich łaczących Amerykę Północną z Południową, Europą i Afryką i pozwala kontrolować dużą część wybrzeża dzisiejszej Wenezuleli. Tak było i dawniej. Tobago przechodziło więc z rąk do rąk, toczono o nie bitwy, było najlepiej ufortyfikowaną wyspą na Karaibach.

Tobago od 1639 roku do 1669 nazywało się Nowa Kurlandia. Było bowiem kolonią Kuralandii, która była lennem Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Tak oto, w pośredni sposób Tobago było kolonią polsko - litewską.

Na początku siedemnastego wieku drugi książe kurlandzki, Jakub Kettler postanowił wzmocnić swoje państwo i zbudował jedna z najlepszych ówczesnych flot. Kupił Tobago i wyspę świętego Andrzeja u wybrzeży Gambii i mimo wielu przeszkód (zwłaszcza ze strony Anglików i holendrów), usilnie pracował nad rozwojem swoich kolonii. Wybudował forty i zorganizował plantacje, a co najważniejsze, nie prowadził podbojów wokół swoich posiadłości, ale z miejscowa ludnościa współpracował. Dlaczego nie udało się mu utrzymac kolonii. Po pierwsze, miał przeciw sobie ówczesne morskie potęgi. Po drugie w czasie wojen polsko szweckich pozostał wierny Rzeczpospolitej. Skutkiem tego było to, że jego księstwo zostało zupełnie przez wojny zniszczone, a on sam zamknięty na wiele lat w szwedzkim więzieniu. Co wykorzystali jego karaibscy przeciwnicy.

Najciekawsze jest jednak to, że ten fragment zapomnianej u nas historii został w pamięci Tobaganian. W Plymouth jest pomnik "Kurlandczyków", wolnych ludzi. Wielu zabiegów retorycznych wymagałoby uzasadnienie, że wolność kurlandzkich osadników była związana z wolnością tak bardzo umiłowaną przez mieszkańców Rzeczypospolitej, ale takie skojarzenie jest dla mnie niezwykle kuszące.

Zamieszczę teraz kilka zdjęć z tej wyprawy a później wrócę na Trinidad, do Arimy, gdzie od tygodnia przebywam, a o której jeszcze nic wam nie napisałem. 

 

środa, 12 sierpnia 2009

ciąg dalszy zdjęć z plaży



plaża w Toco (jedna z kilku w tym miasteczku)





Powyższe zdjęcia mówią same za siebie

Toco

o. D., dominikanin, ur. na Tobago (jedyny taki na świecie), 

ja (poznawalny po krzywm kle)

stary kościół i klasztorek w Toco


palma ...

Zamieszczę teraz troche zdjęć z mojej wycieczki do Toco. Była ona połączona z kapielą w oceanie (pierwszą). Będą to więc takie zdjęcia, na które czekaliście, myśląc sobie, że je przed wami ukrywam, by zachować pozory przyzwoitości. Bedziecie więc sobie mogli mówić: Takiemu to dopiero dobrze! 

Zdjęcia te zamieszczam teraz, wyprzedzając naszą historię, bo jutro płynę na Tobago, gdzie spędzę dwa dni, a przecież musicie coś czytać i ogladać.

Historie mniej szlachetne

Dzisiaj wybrałem sie do Toco, miasteczka położonego na przepięknym, górzystym i odludnym półwyspie. Odwiedziłem tamtejszą parafię, która jest bardzo rozległa i rozproszona. Założona przez dominikanów, od kilku lat jest pozbawiona księdza. Funkcje proboszcza pełnią w niej siostry zakonne (dominikanki z pewnej amerykańskiej kongregacji). Msze co jakiś czas odprawiają w niej dojeżdżający kapłani. Rozmawiałem z kilkoma osobami i wysłuchałem narzekań (któryś raz z rzędu) na temat działalności sióstr zakonnych. Chcę się teraz nimi podzielić, bo myślę, że pokazują pewne (w Polsce nie dostrzegane) zjawisko.

Chce zastrzec, że to, co teraz opiszę nie płynie z męskiego szowinizmu, zaściankowości polskiego księdza; jest relacją z tego, co usłyszałem od ludzi, opisem ich doświadczenia ... a daje do myślenia.

W rozmowie ze mną, mieszkancy Toco prosili o księdza. Mówili, że bez jego wśród nich obecności wspólnota parafialna jest niepełna i umiera . Coraz więcej ludzi, zwłaszcza młodych, odchodzi do kościołów pentakostalnych. Zadałem pytanie, dlaczego nie satysfakcjonuje ich sytuacja, w której mają przecież proboszcza - siostrę zakonną (przez niektórych rozumianą jako nowoczesną i ze wszech miar pożądaną)?

Mówią, że nie potrzebują administratora parafii, ale potrzebują ojca (o nich zawsze na świecie jest trudniej), że siostry są nieobecne - doświadczając samotności, większość czasu spędzają poza parafią, odwiedzając inne klasztory, że budują w parafii koterie, że boją się trudnych decyzji i sytuacji i są niekonsekwentne, że nie mają wystarczającego wykształcenia, że nie dbają o sprawy materialne parafii, itd.

Aktywność żeńskich wspólnot zakonnych jest bowiem na Trinidadzie problemem. W drugiej połowie dwudziestego wieku, w ramach emancypacji kobiet (która jest potrzebna, ale mądrze przeprowadzana), biskupi zabronili zakonnicom pracy jako zakrystianki, pielegniarki, sekreterki, a wysłali je na różne kursy katechtyczne i studia. Nie wszystkie się do tego nadawały, a te, które podjęły studia zostały uformowane przez (szerzej nieznany w Polsce) ruch zakonnic - feministek.

Zaczęły prowadzić wiele prac duszpasterskich i katechetycznych, ale z braku znajomości podstaw doktryny katolickiej, albo jej świadomego odrzucania, zostały od nich odsunięte przez obecnego arcybiskupa.

Obecnie są więc wszechobecne, i jak złośliwie mówią trinidadzcy dominikanie, nie tyle coś robią, co się wtrącają. Frustracja, którą przeżywają i ilość wolnego czasu, który mają, sprawia, że są źródłem wielu podziałów i niesnasek w parafiach i całym, niewielkim przecież lokoalnym Kościele.

Najwyraźniej jest to widoczne w lokalnym seminarium. Na Trinidadzie brakuje księży i teologów w ogólności. Niektóre funkcje wychowawcze pełnią więc w nim siostry zakonne, które także wykładają większość traktatów. Gdy umarła jedna z pracujących w seminarium sióstr, klerycy mówili, że umarła ich matka. Ba, kilku z nich z tego powodu się załamało i odeszło z semianrium. Proszę, powiedzcie, czy wychowywani tak klerycy osiągną dojrzałość, czy odkryją w sobie męskość, czy nauczą się ojcostwa?

Taki właśnie problem mają Trinidadczycy z siostrami zakonnymi. Róbcie wszystko, abyście mieli świętych księży i pracujcie nad mądrym feminizmem (np. takim, jaki proponował Jan Paweł II). A tak w ogóle, co o tym sądzicie?

Historie chwalebne

Zamiast zajmować się rzeczami drugorzędnymi, jak jedzenie i podglądanie natury, w tej notce przedstawię rzeczy ważne. Spróbuję bowiem opisać historię trinidadzkich dominikanów; nie tę odległą, ale tę, którą pamiętają członkowie tutejszej wspólnoty. Nawet jeśli nie wszystko było tak, jak teraz to przedstawię (a jak mi zostało opowiedziane), i tak będzie to chwalebna historia.

W połowie dwudziestego wieku arcybiskupem Port of Spain był irlandzki dominikanin. Był to czas, gdy irlandzcy dominikanie służyli w niemal wszystkich trinidadzkich parafiach i stanowili niemal całość działającego na tym terenie duchowieństwa. Ośmieliłem się napisać, że służyli, bowiem w tym czasie Trinidad był bardzo biedny i dziki. Praca na nim była wyrzeczeniem (wtedy nie było klimatyzacji, samochodów i innych udogodnień). A oni tłumnie przypływali z bezpiecznej i dość komfortowej Irlandii, by tu żyć i pracować i często umierać. 

W połowie dwudzistego wieku podjęli kilka decyzji, które imponują mi swoją szlachetnością. Otóż, gdy zdali sobie sprawę, że bycie niewolnikiem, to brak wykształcenia i zniewolenie umysłu, w każdej parafii ufundowali i zaczęli prowadzić szkoły, których było i jest setki. Siły i pieniądze, które poświęcili na ten cel były ogromne. Dziś większość szkół na Trinidadzie to szkoły katolickie, które cieszą się uznaniem. Madrość i odwaga decyzji poświęcenia wszystkich środków na wychowywanie i edukowanie Trinidadczyków są imponujace.

Dalej, w tym też czasie, aby lokalny kościół mógł sie rozwijać, oddali wszystkie swe kościoły i małe domy na własność diecezji. Podobnie postąpili z większością posiadanych przez nich nieruchomości.

Wtedy też irlandzcy dominikanie dostrzegli potrzebę istnienia lokalnego, diecezjalnego duchowieństwa. Założyli więc seminarium diecezjalne. I wszystkich, którzy zgłaszali się do zakonu, kierowali do seminarium. Poświęcili swoją przyszłość, by powstało lokalne duchowieństwo.

W latach sześćdziesiątych, gdy ich liczba zaczęła maleć, podjęli kolejną radykalnją decyzję. W tym czasie na Trinidadzie były spokojne, rozwinięte i wyedukowane stolica i jej okolice, natomiast reszta (większość) kraju caraz bardziej pogrążała się w anarchii i wszelkiego rodzaju deprawacji. Oddali więc wszystkie szkoły i parafie leżące w centrum Trinidadu (najspokojniejsze, najlepsze, najbogatsze) i rozproszyli się na prowincji, by proces ten powstrzymać.

Skutkiem tych decyzji jest to, że obecnie dominikanie na Trinidadzie nie posiadają wielkich nieruchomości i renomowanych szkół. Nie pracują w "najlepszych" parafiach, nie mają wielu lokalnych powołań. A przecież mieli to wszystko; ufundowali i zbudowali niemal wszystkie kościoły i szkoły, mieli cała władzę i rząd dusz na Trinidadzie. Ogołocili się całkowicie.

Można powiedzieć, że opisane tu decyzje były krótkowzroczne, nieprzemyślane, i straceńcze, a także podejmowane z domieszką rasizmu (nieprzyjmowanie do zakonu Trinidadczyków) i innymi ukrytymi motywami. Myślę jednak, że cechują się przede wszystkim rozumieniem swojego losu jako służby - całkowitego oddania się budowaniu lokalnego Kościoła i służeniu ludziom. A to jest szlachetne i imponujące.

wtorek, 11 sierpnia 2009




Zdjęcia z pogrubionym mną, sępem, wzgórzami i morzem ... Morzem Karaibskim, które przypomina tu Morze Północne. 

zdjęcia z Paramin Hills





Zdjęcia przedstawiają, przeglądając je od końca, samochód z drugiej strony z kierowcą (ujętym znowu od frontowej strony), wzgórza, wzgórza porośnięte lasem, wzgórza kończace się morzem z sępem w centrum uwagi.