środa, 29 lipca 2009

Wyruszyłem w drogę 27 lipca o godzinie szóstej rano. Pierwszy etap podróży odbyłem pociągiem intercity, którym pokonałem trasę z Katowic do Warszawy. Dotarłem do niej szybko i sprawnie. Na lotnisku równie szybko i sprawnie zjadłem śniadanie i przeszedłem odprawę paszportową. Także sprawnie, choć z półgodzinnym opóźnieniem, dotarłem do Paryża na lotnisko Charles de Gaulle'a. Zawsze, gdy znajduję się na nim, ogarnia mnie podziw i strach - instytucja ta przytłacza swoim ogromem i złożonością, typowo ludzką logicznością i podporządkowaniem jednemu jedynemu celowi, dla którego istnieje: przemieszczaniu się milionów ludzi. Wędrując po nim, czułem się jak we wnętrzu olbrzymiej maszyny, która mnie przerasta, osacza, wchłania i ubezwłasnowolnia.

Wszedłem na pokład super-smolotu, boeinga 777 ER 300, lecącego do Nowego Yorku. Trwał on 8 godzin. Z Paryża wyleciałem o 19.00, do Nowego Yorku dotarłem o 21.00.Ten lot zapamiętam do końca życia, tak ufam. Chcę go zapamiętać, bo był niezwykłym wyścigiem ze Słońcem, które całą drogę zachodziło, jak gdyby, zgodnie z odwiecznym porządkiem świata, chciało już udać się na spoczynek, które jednak nie mogło tego zrobić, z powodu goniącej je maszyny, technicznego cuda. W ten szybki, a jednak dziwny, ustandaryzowany i powierzchowny sposób odbyłem podróż, bedącą obrazem dążenia naszej cywilizacji, drogi do Nowego Świata, drogi zachodniej.

Inną ciekawą rzeczą, która mi sie prztrafiła, było to, że lot do Nowego Jorku odbywałem wśród kilkudziesieciu nastolatków w wieku gimnazjlnym - szkolne klimaty dopadły mnie nawet jedenaście kilometrów nad ziemią. Czy podobnie będzie w niebie?

Lotnisko J. F. Kennedy'ego w Nowym Yorku zaskoczyło mnie swoją ciasnotą, przestarzałymi rozwiązaniami komunikacyjnymi, brudem i chaosem. Spodziewałem się kolejnego cudu inżynierii, a zastałem (wszystkiego nie widziałem, gdyż było ciemno) chaotyczny zlepek brzydkich i brudnawych budynków, zamknięte sklepy i bary, nieczynne lub bardzo zanieczyszczone toalety i tłok. Tłoku doświadczy łem bardzo dotkliwie w terminalu numer 3, z którego miałem odlecieć do Port of Spain. Było w nim strasznie duszno i brudno. Ludzie, którzy z niego korzystali, udawali się tak jak ja, do Ameryki Centralnej. Podróżowali całymi, dużymi rodzinami i mieli tony bagażu. Możecie sobie wyobrazić jaki to był kolorowy, niezdyscyplinowany i krzykliwy tłumek. Ciekawie wyglądała, spalona w panewce, próba wciśnięcia tych ludzi w lotniskowy, ustandaryzowany system. Nieciekawe było przeżycie, po 18 godzinach podróży, wejścia w chaos odprawy, która przciągała się do granic możliwości. Wtedy też po raz pierwszy z życiu znalazłem się wśród setek ludzi, spośrd których tylko kilka, dosłownie kilka, osób, mnie wliczając, było "białych", "północnych", zwłaszcza w zachowaniu. 

O pierwszej w nocy czasu lokalnego poleciałem dalej, na południe. Samolot był starszy i bardziej ciasny. Był też wręcz rozepchany bagażem. Dla moich współpasażerów bagażem podręcznym dla było bowiem to, co do tej pory brałem za bagaż standardowy dla pieciu osób. Po wejściu do samolotu natychmiast usnąłem, byłem już bardzo zmęczony podróżą i brakiem snu.

Wyrwało mnie z niego poczucie, że bezwładnie spadam. Gdzieś, nad środkiem Morza Karaibskiego wpadliśmy bowiem w turbulencje. Przez kilkanaście minut, co chwilę nieźle nami potrząsało.

Z tego samolotu obserwowałem piękny wschód Słońca, już południowego, nad chmurami i dalekim morzem.

Z czterdziestominutowym opóźnieniem wylądowałem na Trinidadzie, a czym on mnie przywitał, opiszę w nastepnym odcinku.   

2 komentarze:

  1. Cieszymy sie, ze Ci sie udalo dotrzec na miejsce! Pozdrawiamy, Amerykanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba nie było odprawy paszportowej w Warszawie, bo Francja i Polska są w Strefie Schengen :)
    Jacek

    OdpowiedzUsuń