Pojawiła się nieciągłość pomiędzy rozwijającą się historią a komentarzem do niej, który jest zawarty na tym blogu. Mój pobyt na Trinidadzie nabrał bowiem rozpędu i mam mniej czasu i siły na opisywanie tego co się dzieje.
Choć jeszcze we czwartek i piatek niewiele się działo. Msze o szóstej rano, samochodowe zwiedzanie okolicy klasztoru i przyzwyczajanie się do zmiany czasu (jak wiecie moje życie toczy się teraz z sześciogodzinnym opóźnieniem), temperatury, wilgotności i komarów (klasztor w St Joseph nie jest klimatyzowany) i innych rzeczy. Odbyłem kilka spacerów w stronę gór. Najważniejszymi wydarzeniami tych dwóch dni było: odnalezienie się bagażu, który został zatrzymany w Nowym Jorku i gruntownie przeszukany przez służby bezpieczeństwa (zostawili pieczątki, no i nic nie zgineło, choć było całkowicie przemieszane) i rozmowy z F., który jest przełożonym trinidadzkich dominikanów. Rozmowy te były bardzo ważne, bo dotyczyły naszej współpracy. Ale to nie miejsce i czas, by o nich się rozpisywać.
W sobotę dalej sobie spacerowałem i przyglądałem się życiu ludzi. Pisałem już o murach i płotach. One tkwią przede wszystkim w umysłach ludzi. Niektórzy tutaj są strasznie bogaci, inni, co widać - bardzo biedni. Ceny żywności i odzieży są wyższe o jedną trzecią od polskich, a średnie zarobki - niższe. W debacie publicznej ciągle są obecne resentymenty: afrotrinidadczyków wobec białych i hindusów, hindusów wobec afro - itd. Jest to wyraźnie widoczne dzisiaj, gdy na Triniadzie obchodzi się jedno z najważniejszych świąt państwowych: Emantipation Day, upamiętniające zniesienie niewolnictwa. Odbywało się wiele pikników i marszów i kilkudniowych kłótni polityków i ludzi z elity: dlaczego świętem narodowym jest dzień odnoszący się jedynie do historii afro -, czyli niecałej połowy populacji Trinidadu, a dlaczego to właśnie afro - zawsze są prześladowani itd. Swoją drogą, prześladowania rasowego doświadczyłem dzisiaj ja, biały człowiek. Gdy chciałem zrobić kilka zdjęć otoczenia meczetu, przegoniono mnie krzycząc: you white ... tu nastąpiła seria wulgaryzmów ... .
F. powiedział, że mimo iż Trinidadczycy świętują dziś zniesienie niewolnictwa, wielu z nich (zwłaszcza afro -) pozostaje niewolnikami mentalnie. Przygladałem się pracy ekspedientów w sklepie, grupy robotników budowlanych i kilku żebrakom. Wykonywali swoje obowiązki niedbale, powolnie, bez zaangażowania i niedbale, tak jakby byli obrażeni na cały świat, a klient był intruzem w ich życiu. Żebracy zaś potrafili bezczelnie przerwać, dosłownie, opychanie się smażonym kurczakiem i owocami i z "pełną buzią" prosić o wsparcie. Być może tutejszy bałagan, bardzo duża ilość przestępstw (także brutalnych morderstw, które wskazują brak poszanowania życia) bierze się z tkwienia całych grup społecznych w niewoli, spętaniu umysłu, w sewgo rodzaju melanżu konsumpcjonizmu, lenistwa i żalu wobec reszty świata. Byc może tutejsze bolączki mają swoje źródło w nie przyjęciu swojej wolnej woli.
Wieczorem pojechałem do filialnej kaplicy naszego kościoła, aby odprawić tam mszę. Piękna była. Ludzi było około czterdzistu. Przed mszą kilka osób przyszło się wyspowiadać. Wszyscy się angażowali w śpiew i to jaki śpiew! Można było dotknąć jedności modlitwy. Ja doświadczałem ogromnej gościnności, która, jak mówi nam Paweł Apostoł, zawsze jest znakiem prawdziwej wiary.
W niedzielę w naszym klasztorze były dwie msze. Pierwsza, jak codziennie, o szóstej rano, druga, późna - o ósmej trzydzieści (rano!). Znowu pełny kościół ludzi, piękny śpiew - dobrze przygotowana i przeżywana liturgia. Po mszy świętej F. zabrał mnie na długi spacer, samochodem oczywiście, na południe.
Pierwszym celem naszej podróży była "Świątynia na Morzu". Znajduje sie ona przy dużym mieście Chaguanas, które jest położone dwadzieścia kilometrów na południe od Port of Spain, słynie z "małego biznesu", a jest zamieszkałe głównie przez hindusów. Otóż w latach czterszistych dwudzistwgo wieku, jeden z mieszkńców tego miasta postanowił wybudować światynię, jednak nie jak to zazwyczj czyniono w swoim ogrodzie, ale na morzu. I przez następne czterdzieści lat konstruował wysepkę, a na niej świątynię. Dzisiaj wygląda ona przepięknie. Gdy ją zwiedzaliśmy, odbywały się w niej jakieś hinduskie obrzędy. Jako kapłani przecież, domyśliliśmy się, że komuś są składane jakieś ofiary, ale nie do teraz nie wiem, co konkretnie tam się działo.
Interesujące, choć to nie jest dobre słowo, są, położone tuż obok grobli prowadzącej do przedstawionej wyżej świątyni, betonowe podwyższenia, na których hindusi dokonują rytualnych kremacji swoich zmarłych. Położone na brzegu, wśród obsypanych kwieciem drzew, opalone, skierowane na zachód, przypominają, że jestesmy w drodze.
Cała ta okolica jest przesiąknięta wschodem, Indiami. Pełna jest modlitewnych flag, figur bóstw i życzliwości. Dwie osoby podeszły do nas i ofiarowały nam, gościom, trochę rytualnego posiłku, dla mnie niezwykłe.
Inną osobliwością "Świątyni na Morzu" są ptaki. Wokół niej bowiem rozciągają się mielizny i bagna namorzynowe. W powietrzu jest więc tłoczno od ptaków: pelikanów, ibisów szkarłatnych, czapli i innych. Są piękne, już swoim byciem wzywają do lotu, do podróży, do wolności.
Potem udaliśmy się na południe, do dużego miasta San Fernando, które jest przemysłową stolicą Trinidadu. Najpierw przejechaliśmy przez kilkunastokilometrową strefę przemysłową, z hutami, cementownią, ogromną rafinerią i innymi fabrykami. Takiej koncentracji przemysłu nie widziałem nawet w Katowicach. San Fernando niczym szczególnym się nie wyróżnia. Może tylko tym, że ma nieco wyższą zabudowę od pozostałych widzianych przeze mnie miast.
W San Fernando zjedliśmy późny lunch. Gdy walczyliśmy z ogromnymi, wręcz nieludzkimi porcjami, z nieba spadły hektolitry wody (wszakże mamy porę deszczową; do codziennego deszczu też się przyzwyczaiłem, więc już o nim nie wspominam). Przeszkodziło nam to w dotarciu do trzeciego celu naszej wycieczki - aktywnego wulkanu błotnego Devils Woodyard, który w 1852 roku zalał kilka wiosek, a według legendy jest głosem Diabła.
Zatem wróciliśmy do klasztoru.
Nastał poniedziałek. Co się weń wydarzyło jest inną opowieścią. Zmieniłem miejsce pobytu, na klasztor St Finbarn w Diego Martin i znalazłem się w zupełnie innym świecie. Początki mojego pobytu w Diego Martin opiszę później, a jeszcze później upublicznię trochę zdjęć, bo niektórzy czytelnicy w niegrzeczny sposób, wręcz złośliwie się ich domagają przewrotnie sobie kalkulując.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz