wtorek, 11 sierpnia 2009

co robiłem jeszcze przed weekendem

Tę część opowieści rozpocznę od informacji, która ucieszy wszystkich moich nieprzyjaciół. W czasie zaledwie dwutygodniowego pobytu na Trinidadzie przytyłem dwa i pół kilogramów. Zrobiłem to z grzeczności. Poprosiłem bowiem goszczących mnie braci o umożliwienie mi poznania ludzi, z którymi pracują. Co drugi dzień, wieczorem udaję się do domu osób, które chcą mnie na chwilę przyjąć. Owiedzam biednych i bogatych, młodych i tych w podeszłych latach, przedsiębiorców i ludzi bez pracy. Z reguły spotykam się z całymi, wielopokoleniowymi rodzinami, bo wizyty odbywam najcześciej przy okazji rodzinnych świąt. Są to wspaniałe spotkania, podczas których ludzie opowiadają o swoich historiach, o tym czym żyją, jakie mają nadzieję i czego sie boją. Wyobraźcie sobie niesamowitą historię trwającej lata ucieczki córki dyktatora Wenezueli - Juan Vicente Gómez'a, która po śmierci ojca musiała chować się na obrzeżach świata.

We czwartek w dalszym ciągu poznawałem okolice Diego Martin oraz działanie parafii świętego Finbarna. W piątek natomiast wybrałem się do Maravall i na Paramin Hills. Na tę wyprawę zostałem zaproszony przez Pana i Panią Ch., zamożne małżeństwo pochodzenia chińskiego - ludzi bardzo zaangażowanych w życie dominikańskiej parafii w Maravall. Wycieczka rozpoczęła się (nie na moją prośbę!) od wizyty w mojej ulubionej restauracji. Później odwiedziliśmy ojca A., który mieszka i pracuje w Maravall. Miasto to jest niezwykłe. Leży bowiem w głębokiej dolinie, wśród wzgórz porośniętych tropikalnym lasem deszczowym. Dzięki temu jest w nim znacznie chłodniej niż w innych częściach wyspy, jest tam, jak mówia Trinidadczycy cool, czyli w tłumaczeniu na polski znaczy, że jest cool. Niezwykle wygladają przyklejone do górskich zboczy bogate rezydencje i skromne chatki. Maravall, graniczące z Port of Spain, stolicą kraju, zamieszkują zarówno bogaci przedsiębiorcy i urzędnicy, jak i ubodzy rolnicy i nędzarze, szukający schronienia i pożywienia na obrzeżach puszczy.

Paramin Hills to strome i wysokie wzgórza zamieszkałe przez rolników. Ze względu na sprzyjające warunki klimatyczne sa miejscem uprawy winorośli, jarzyn oraz owoców. Ciagną sie one do północnego wybrzeża Trinidadu.

W Maravall, jak Bóg pozwoli, spędzę ostatni tydzień na Trinidadzie. Opiszę więc je później. Teraz w kilku słowach przedstawię Wam Paramin Hills. Aby na nie się dostać, jest potrzebny samochód terenowy (choć można też używać własnych nóg, ale w obecnych czasach nawet mi nie przyszło to do głowy). Nie dlatego, że nie ma żadnej drogi, która na nie prowadzi (jest wręcz przeciwnie, droga jest betonowa, solidna i bez dziur), ale dlatego, że jest taka, taka stroma! nigdy wcześniej, nawet w Szwajcarii nie widziałem tak stromych dróg. Nawet trochę się bałem, gdy tak wspinaliśmy się samochodem na niemal pionowe ściany, ale nie dałem po sobie tego poznać (bo obwożący mnie mieszkańcy wzgórz tylko na to czekali).

Na Paramin Hills znajduje się kościół filialny parafii w Maravall. Jest to jeden z najładaniejszych trinidadzkich kościołów. Pieknie położony, kamienny, o przemyślanej konstrukcji, pełen kwiatów. Zdumiał mnie basen chrzcielny, który sie w nim znajduje. Pływają w nim ryby (jest duży, więc i ryb jest dużo i są one duże, nawe dwudzistopięciocentymetrowe). Pomyślałem sobie, że bałbym się w czasie chrztu zanurzyć dzieciątko w tym basenie.

Same wzgórza nie są piękne. Są dziwaczne: góry porośnięte kapustą. Natomiast widok z nich jest przepiękny. Matka Natura mi go oszczędziła. Gdy wyjechałem na Paramin Hills niebo zasnuły ciężkie chmury i spadł deszcz. Ze wzgórz zjechałem pionową drogą, przez deszczowa puszczę w deszczu do Maracas Bay, prześlicznej zatoki i plaży wśród zaleśionych gór. I tam, w strugach ciepłego seszczu po raz pierwszy zanurzyłem stopy w Morzu Karaibskim. Ale że były to tylko stopy, pełen żalu wróciłem do Maravall, gdzie spędziłem dwie godziny na miłej rozmowie z państwem Ch. o muzyce i przygotowaniach do małżeństwa, i ruchach katolickich na Trinidadzie. Potem udałem się do kościoła, gdzie odprawiłem mszę z kazaniem i nabożeństwem pierwszopiątkowym.

Wieczorem wróciłem do klasztoru, gdzie brat M. brat student opowiadał ludziom świeckim o byciu dominikaninem. Mówił też o polskich braciach, których chwalił i podziwiał. Chciał też wyświetlić jeden z filmików zrobionych przez braci z Krakowa mówiących o życiu dominikańskim. Nie udało mu się to ... więc podzielił się z publicznością wspomnieniami ze świętowania niepodległości wraz z polskimi braćmi. Wiecie jak wygląda świętowanie po polsku, więc zrozumiecie, że trochę się zawstydziłem i wystraszyłem, że polscy bracia nawet na Trinidadzie będą odtąd kojarzyć się z tym, czego się wstydzimy. Oczywiście była to też wymarzona okazja dla ojców T. i P., aby spontanicznie i po dominikańsku podzielić się złośliwościami.

W sobotę nie wydarzyło się nic godnego wspomnienia na tym blogu. Zamiast więc pisać o rzeczach nieistotnych, umieszcze kilka zdjęc z Paramin Hills.

Ps. Nie będziecie musieli sobie tylko wyobrażać opisywanych przez mnie miejsc, jeśli tylko odszukacie je w Google Earth i tam rzucicie sobie na nie okiem z satelity. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz