środa, 12 sierpnia 2009

Historie chwalebne

Zamiast zajmować się rzeczami drugorzędnymi, jak jedzenie i podglądanie natury, w tej notce przedstawię rzeczy ważne. Spróbuję bowiem opisać historię trinidadzkich dominikanów; nie tę odległą, ale tę, którą pamiętają członkowie tutejszej wspólnoty. Nawet jeśli nie wszystko było tak, jak teraz to przedstawię (a jak mi zostało opowiedziane), i tak będzie to chwalebna historia.

W połowie dwudziestego wieku arcybiskupem Port of Spain był irlandzki dominikanin. Był to czas, gdy irlandzcy dominikanie służyli w niemal wszystkich trinidadzkich parafiach i stanowili niemal całość działającego na tym terenie duchowieństwa. Ośmieliłem się napisać, że służyli, bowiem w tym czasie Trinidad był bardzo biedny i dziki. Praca na nim była wyrzeczeniem (wtedy nie było klimatyzacji, samochodów i innych udogodnień). A oni tłumnie przypływali z bezpiecznej i dość komfortowej Irlandii, by tu żyć i pracować i często umierać. 

W połowie dwudzistego wieku podjęli kilka decyzji, które imponują mi swoją szlachetnością. Otóż, gdy zdali sobie sprawę, że bycie niewolnikiem, to brak wykształcenia i zniewolenie umysłu, w każdej parafii ufundowali i zaczęli prowadzić szkoły, których było i jest setki. Siły i pieniądze, które poświęcili na ten cel były ogromne. Dziś większość szkół na Trinidadzie to szkoły katolickie, które cieszą się uznaniem. Madrość i odwaga decyzji poświęcenia wszystkich środków na wychowywanie i edukowanie Trinidadczyków są imponujace.

Dalej, w tym też czasie, aby lokalny kościół mógł sie rozwijać, oddali wszystkie swe kościoły i małe domy na własność diecezji. Podobnie postąpili z większością posiadanych przez nich nieruchomości.

Wtedy też irlandzcy dominikanie dostrzegli potrzebę istnienia lokalnego, diecezjalnego duchowieństwa. Założyli więc seminarium diecezjalne. I wszystkich, którzy zgłaszali się do zakonu, kierowali do seminarium. Poświęcili swoją przyszłość, by powstało lokalne duchowieństwo.

W latach sześćdziesiątych, gdy ich liczba zaczęła maleć, podjęli kolejną radykalnją decyzję. W tym czasie na Trinidadzie były spokojne, rozwinięte i wyedukowane stolica i jej okolice, natomiast reszta (większość) kraju caraz bardziej pogrążała się w anarchii i wszelkiego rodzaju deprawacji. Oddali więc wszystkie szkoły i parafie leżące w centrum Trinidadu (najspokojniejsze, najlepsze, najbogatsze) i rozproszyli się na prowincji, by proces ten powstrzymać.

Skutkiem tych decyzji jest to, że obecnie dominikanie na Trinidadzie nie posiadają wielkich nieruchomości i renomowanych szkół. Nie pracują w "najlepszych" parafiach, nie mają wielu lokalnych powołań. A przecież mieli to wszystko; ufundowali i zbudowali niemal wszystkie kościoły i szkoły, mieli cała władzę i rząd dusz na Trinidadzie. Ogołocili się całkowicie.

Można powiedzieć, że opisane tu decyzje były krótkowzroczne, nieprzemyślane, i straceńcze, a także podejmowane z domieszką rasizmu (nieprzyjmowanie do zakonu Trinidadczyków) i innymi ukrytymi motywami. Myślę jednak, że cechują się przede wszystkim rozumieniem swojego losu jako służby - całkowitego oddania się budowaniu lokalnego Kościoła i służeniu ludziom. A to jest szlachetne i imponujące.

1 komentarz:

  1. Dzięki za przybliżenie nam dalekiego świata jego ważnych spraw w lokalnym Kościele,przez co można poczuć się bliższą rodziną. I taki sposób! Słowa toczą się jak perełki! Niech ojciec znajduje zawsze czas na dziennik! Czyta się z wielką przyjemnością i wiedzę zdobywa....

    OdpowiedzUsuń