Nastał poniedziałek ... w tym miejscu urwała się nasza opowieść. Zgodnie z przygotowanym dla mnie miesięcznym planem objazdu wszystkich tutejszych klasztorów, przeprowadziłem się do klasztoru St Finbarna w Diego Martin. Sporo o nim mówią zdjęcia, które wypełniają ostatniego posta. Jest to duży kompleks budynków, na który składaja się największy kościół na Karaibach (porównywalny z dominikańskim kościołem na Służewie), Centrum św. Dominika, drugi co do wielkości klasztor (czysty, zadbany i w dużej części klimatyzowany - Dzięki Bogu!) i odpowiedno rozległy parking. Całość jest ogrodzona płotem pod napięciem. Pierwszy raz w życiu mieszkam w klasztorze otoczonym elektrycznym płotem z całodobowym stanowiskiem ochrony. Ba, czegoś takiego nie potrafiłbym sobie wyobrazić. I dlatego jednym z pierwszych pytań, które zadałem mieszkańcom klasztoru, było: jaki jest sens otaczania kościoła płotem pod napięciem, jaki komunikat e ten sposób przekazujemy ludziom? Odpowiadając na te pytania, ojciec T., Irlandczyk, były przeor regionalny i proboszcz parafii św. Finbarna wytłumaczył mi, że próbował wszelkich sposobów ocalenia klasztoru przed włamaniami, jednak dopiero elektryczny płot powstrzymał rabusiów. A Diego Martin, miasto, w którym się znajdujemy, jest straszliwie podzielone. Leży wśród wzgórz i dotyka morza, a także sąsiaduje ze stolicą: Port of Spain. Dlatego jest zamieszkałe przez bardzo bogatych mieszkańców doliny (tu nie unikniemy terminów rasistowskich), którzy są pochodzenia hinduskiego, azjatyckiego, lub po prostu są biali oraz przez bardzo biednych mieszkańców wzgórz, w większości czarnych, którzy z różnych powodów nie mają pracy, a w większości są przekonani o moralnej słuszności okradania bogatszych sąsiadów (nawet parafii, gdzie otrzymują jedzenie, darmowe porady lekarskie i prawnicze itd.).
Przeniosłem sie więc do dobrze chronionego (mimo wszystko wewnętrznie oburzam się na sposób tej ochrony, który przekazuje jednoznaczny komunikat: O Mieszkńcy Wzgórz boimy się was, korzystajcie z naszej pomocy, ale zbytnio się nie narzucajcie) i komfortowego klasztoru. Oczywiście stanowią go przede wszystkim ludzie: wspomniany ojciec T., 61, Irlandczyk, były lokalny przełożony i poroboszcz, ojciec P., 80, Irlandczyk, na emeryturze od dwóch lat, ale ciągle pracuje (odprawia pogrzeby, odwiedza miniszki) oraz ojciec M., 70, także Irlandczyk, którego nie spotkałem, bo jest na wakacjach w Irlandii. Ojcowie T. i P. są niesamowici (bynajmniej nie dlatego, że otoczyli kościelną posesję drutem elektrycznym). Opiekują się największą parafią na Trinidadzie. Mimo swego zaawansowanego wieku, wprowadzają w życie nowe pomysły duszpasterskie: całodobowa adoracja, ambulatorium, poradnia prawnicza, odwiedzanie parafian w domach, różne grupy modlitewne, ksiegarnia, centrum katechetyczne dla dorosłych (dopiero rozpoczyna swoją działalność), współpraca z parafianami, którzy są zaangażowani w różne ciała doradcze i grupy zajmujące się wielorakimi aspektami działania parafii. Przede wszystkim zaś są bardzo pogodni i majądominikańskie poczucie humoru - życzliwe, choć złośliwe. No i są konkretni, dobrze rozmawiało mi się o możliwościach współpracy.
Już w poniedziałek wieczorem brałem udział w jednej z rad parafialnych, która jest odpowiedzialna za realizację postanowień lokalnego synodu. Synod zaś zlecił parafiom w tym roku przemyślenie pytania: co znaczy, że jestem katolikiem? Rozmowa dotyczyła tego pozornie łatwego pytania i sposobów w jakie można zadać je wszystkim parafianom, tak aby uzyskać odpowiedź. Była bardzo ciekawa.
We wtorek odprawiałem mszę o dziewiątej rano w naszym dużym kościele. Gdy wszedłem do kościoła zaskoczyła mnie liczba wiernych - dużo większa niż w większości polskich kościołów w dni powszednie i to, że spora kolejka ludzi ustawiła się przy krześle o. T., który spowiadał. Piętnaście minut przed rozpoczeciem mszy podszedł do mnie ojciec T. i powiedział, że mają tu zwyczaj mówić codziennie krótkie kazanie, czy i ja mógłbym coś takiego zrobić. Odpowiedziałem, że nie ma mowy, bo nic nie przygotowałem. Ewangelia była o Jezusie kroczącym po jeziorze w strone zalęknionych uczniów. Gdy podchodziłem do ołtarza, uświadomiłem sobie, jakie kazanie można powiedzieć do tej ewangelii ... i spróbowałem. Pierwszy raz w życiu powiedziałem kazanie po angielsku i to z marszu. Po mszy wysłuchałem jeszcze dwóch spowiedzi i wychodząc z kościoła natknąłem sie na czekającą tam na mnie grupkę wiernych. Oprócz oczywistych w takiej sytuacji kurtuazji rozmawialiśmy o kazaniu, które bardzo się spodobało, i zrodziło trochę pytań. Wywnioskowałem z tego, że ludzie je zrozumieli, co mnie ucieszyło.
Przy okazji pisania o kazaniach wspomnę o małych śmiesznostkach. Msze odprawiam teraz codziennie jako główny celebrans. Codziennie też mówię kazania. Po mszy, gdy ludzie do mnie podchodzą często rozpoczynają rozmowę od słów: jakże cudowny włoski, niemiecki, irlandzki akcent Ojciec posiada, taki miękki francuski. Śmieszy mnie to bardzo, bo jeszcze nie spotkałem dwóch osób rozpoznających w mojej mowie ten sam akcent. Raz pewna pani rozpoczęła ze mną rozmowę po hiszpańsku, bo myślała, że meksykaninem! Jak dziwnie musi brzmieć angielski w moich ustach. Choć muszę przyznać, że sporo osób skarżyło się na moja polską wymowę, ponoć równie egzotyczną.
Drugą śmiesznostką, ale taką poważniejszą, jest spostrzeżenie, że bardzo dobrze robi kaznodziei mówienie homilii w obcym języku. Są one wtedy zwarte, skoncentrowane na najważniejszej sprawie, krótkie i mówione prostym językiem. Szkoła kaznodziejów.
Po mszy pojechaliśmy z o. T. podstawionym dla nas luksusowym mercedesem do domu naszego parafianina pana Solo, aby poświęcić jego nowy, trzypiętrowy jacht. Pan Solo, pachodzenia hinduskiego, jest przemysłowcem produkującym znane w całym basenie Morza Karaibskiego napoje Solo, mieszka nad samym morzem, posiada liczną rodzinę i liczne motorówki (także sportowe, jak odrzutowce). Jest zaangażowany w różne wspólnoty parafialne i pomaga wielu ludziom. Poświęciliśmy więc jego nowy nabytek: Miss Solo II, która będzie nosiła liczną i już wielopokoleniową rodzine pana Solo po karaibskich wodach. Oby pan Solo trzymał się z dala od wszelakich piratów, a Gwiazda Morza miała go w swojej opiece!
We środę rozmawialiśmy z T. i P. o naszej możliwej wspólpracy, zwłaszcza o dominikańskim centrum studiów, które chcą uruchomić. Otrzymałem też akta ostatniej kapituły wikariatu. Kształtują się więc w mojej głowie perspektywy naszej możliwej współpracy i pytania, na które będziemy musieli znaleźć wspólną odpowiedź.
Wieczorem brałem udział w spotkaniu poświęconym utworzeniu studium, o którym już pisałem. Dzisiaj jest to nawet nie mglista, ale wręcz mgławicowa inicjatywa. Uczestniczyłem też w spotkaniu rady do spraw komunikacji w parafii. Strasznie dużo dowiedziałem się na tych spotkaniach. O tutejszych ludziach i ich problemach. Jest to oczywiście wiedza nie zweryfikowana jakimikolwiek metodami naukowymi, ale wyłącznie moje obserwacje oparte na dotychczasowym doświadczeniu. Zasadnicze tezy spróbuję sformuować w następujących punktach:
1. Ludzie na TiT. są bardzo zaangażowani w życie Kościoła. Nie ze snobizmu, czy przyzwyczajenia, ale z pragnienia Boga. Dlatego, jeśli stworzyć im przestrzeń modlitwy, zdobywania wiedzy religijnej, odpowiedzialności za parafię, z radością weń wejdą i się zaangażują. Na wielu budynkach, czesto dosłownie co krok, są szyldy informujące, o tym że mieści się w nich taki a taki kościół, centrum duchowości itp. Mieszkańcy TiT. są więc bardzo religijni, a Kościół Katolicki z różnych powodów traci wiernych w szybkim tempie, lub nie dociera do wielu środowisk.
2. Katecheza na TiT. jest bardzo źle przeprowadzana. Katechiści i osoby zaangażowane w życie parafii mają fundalmentalne braki w wiedzy religijnej, do czego sami się przyznają, mobilizując ojców do uruchomienia studium lub katechez dla dorosłych.
3. Dobrym pomysłem jest działanie parafii jako zespołu rad i wspólnot. W życie parafii św. Finabarna jest w ten sposób zaangażowanych wiele osób, które zwyczajnie pozostawałyby anonimowe. I tak na przykład parafianie zawodowi informatycy opiekują się parafialną stroną internetową i biora udział w naradach, jak zbudowac parafialny serwis społecznościowy itp.
4. Ludzie na TiT. bardzo się boją. Codziennie są tu popełniane coraz brutalniejsze morderstwa i napady. Przestepstwa nie są popełniane jedynie w półświatku handlarzy narkotyków. W gazetach i rozmowach przewija się lęk o przyszłość Trinidadu: czy przetrwa jako państwo, czy władze kontrolują co sie dzieje w kraju, czy nie tli się już zarzewie rewolucji itd.
Czwartek opiszę natępnym razem, wtedy też podzielę się kolejnymi obserwacjami.
No i w to mi graj, prawda Karolu? Niech pan Solo zyje wiecznie, bo od czasu do czasu to i merolem przewiezie, i motorowka... a moze i jakims dobrym steakiem lub winem poczestuje... Hm.
OdpowiedzUsuńNie wiem do czego jeszcze sie tu doczepic...
sluga unizony,